Teatr Miniatura w Gdańsku
Spór o historię
Przed rozpoczęciem spektaklu Taśmy gdańskie publiczność stłoczono w ciasnym korytarzu, aby wysłuchali nietypowego komunikatu, odtworzonego z dyktafonu przez pracownika z Działu Obsługi Widzów. Zamiast rutynowego przypomnienia o konieczności wyłączenia telefonów, usłyszeliśmy metateatralny komentarz: reżyser przedstawił się, dziękował aktorom i realizatorom za współpracę, instruował publiczność, jak należy poruszać się w sali prób, w której rozgrywać się będzie przedstawienie. Samo wykorzystanie tej przestrzeni jest znaczące. Jak się okazuje, w ten sposób Wojtek Zrałek-Kossakowski przekłada na formę teatralną swój stosunek do historii, będącej głównym tematem projektu. Ramą dla rozważań nad różnymi możliwymi wariantami przeszłości nie jest zamknięta inscenizacja, ale seria scenicznych prób, ćwiczeń i przymiarek. W ten sposób zasygnalizowano również podstawowy problem spektaklu: każdy, kto wskrzesza przeszłość, niejako staje się jej reżyserem – kreuje, a nie odtwarza.
Wchodzimy do sali prób gdańskiej Miniatury. Panuje ciemność. Zrezygnowano z konwencjonalnego podziału na scenę i widownię; brakuje krzeseł, widzowie muszą usiąść na ułożonych na podłodze materacach. Jest niewygodnie, nawet nie można się oprzeć, bo ściany pokryte srebrem są zawieszone na cienkich linkach, przez co konstrukcja wydaje się niezbyt solidna. Scenografii Anny Met dopełniają głośniki umieszczone w różnych miejscach. W tej przestrzeni rozegra się przesłuchanie, w którym zeznawać będzie historia.
Reżyser problematyzuje kwestię obiektywizmu badań historycznych poprzez postać archiwisty. Uosabia on – skompromitowane z perspektywy współczesnych teorii – postulaty historyka Leopolda Rankego: badacza deklarującego, że nie wartościuje faktów z przeszłości, chce, by mówiły same za siebie. Kluczowa okazuje się więc scena, gdy sytuacja zrozpaczonej dziewczyny, która nie może się skontaktować z przebywającym w Gdańsku ukochanym, zostaje zderzona z racjonalną, rzeczową postawą archiwisty, skrupulatnie odnotowującego, że tego dnia w Gdańsku nie działały telefony. Widać wyraźny kontrast między rzeczowym ustaleniem, orzekanym w sposób nieznoszący sprzeciwu, a żywymi, jednostkowymi emocjami. Ten gest przede wszystkim uzmysławia, że niepodważalny rzekomo fakt (w tym przypadku problem z łącznością) nie mówi niczego o ludzkim doświadczeniu i z tego punktu widzenia jest bardzo powierzchowny.
Znamienne jednak, że w tych scenach tylko archiwista jest dobrze oświetlony i tylko on posługuje się mikrofonem – dzięki czemu dzierży władzę nad narracją historyczną. Kolejnym zabiegiem służącym demistyfikacji jego obiektywizmu jest scena, kiedy archiwista porzuca swoje stanowisko pracy, a silny wiatr rozsypuje jego skrupulatnie porządkowane dokumenty. Być może inny archiwista pozbiera je i ułoży w odmienny sposób, tworząc nową narrację?
Reżyser w drugiej części spektaklu na tle historii zbiorowości (przedstawionej w pierwszej części) osadza historię jednostki – swojego dziadka, Stanisława Zrałka – przedwojennego działacza komunistycznego, wojewody gdańskiego z lat 1946-1950, dyrektora budowy miasta Nowa Huta, zmarłego w 1954 roku, więc przed narodzinami wnuka. Reżyser jednak dowcipnie wykorzystał tę ostatnią okoliczność – skoro nigdy nie spotkał się z dziadkiem, nie dzielili wspólnego świata, to również na scenie ich kontakt nie jest bezpośredni, ale odbywa się w sposób symboliczny. O ile dziadek zostaje uosobiony przez Jakuba Ehrlicha, o tyle reżyser nie pojawia się na scenie: komunikuje się poprzez głośnik zawieszony pod sufitem. Druga część spektaklu jest nie tylko znacznie dłuższa, ale wydaje się też ważniejsza. Sposób prowadzenia tego wątku jest jednak pozbawiony tempa. Szczególnie widać to w kontraście wobec poprzedniej sekwencji, w której uchwycono atrakcyjną warstwę narracyjną z prozy Grzebałkowskiej.
Warto jednak docenić to, że reżyser również w tej rodzinnej, intymnej części skrupulatnie unika zabiegów, które pozwoliłby jednoznacznie ocenić postawę postaci. Gdy Stanisław Zrałek, po wielu namowach, wreszcie decyduje się wyjaśnić wnukowi swoje kontrowersyjne decyzje, jego wywód zostaje zagłuszony dźwiękami ze współczesnej manifestacji z powtarzającym się refrenem „A na drzewach zamiast liści, będą wisieć komuniści”. W ten sposób reżyser nie rozlicza ani nie usprawiedliwia dziadka. Pokazuje też, że na przeszłość zawsze nakładamy współczesny filtr. Reżyser, tworząc biografię dziadka, miał świadomość ułomności i fragmentaryczności pamięci świadków oraz dokumentów, do których dotarł. Są one relatywne, a więc taka też jest przedstawiona biografia.
Reżyser, zgodnie z tezami Haydena White’a, w swoim debiucie pokazuje, że niewystarcza czysta historiografia, że badanie historii jest nieustanną próbą, efektem przyjętej strategii retorycznej. Nie mamy do przeszłości bezpośredniego dostępu; wszystkie dostępne nam narracje są stronnicze. Nie ma faktów – są interpretacje. Warto więc docenić podjęcie takiego tematu w spektaklu wpisującym się w nurt teatru młodzieżowego, określającego grupę wiekową odbiorców jako 13+. Teatr Miniatura jednak nie dyskredytuje kompetencji odbiorczych tej grupy, dlatego też proponuje oryginalną, surową formę. Przez to jednak, że podstawowym narzędziem komunikacji jest w tym spektaklu słowo (tytuł Taśmy gdańskie jest niezwykle trafny, bo przedstawienie wręcz przypomina słuchowisko) sprawia, że percepcję widzów wystawiono na poważną próbę. Ten minimalistyczny spektakl kontrastuje z poprzednimi realizacjami Miniatury. Miejmy nadzieję, że ta ambitna i ciekawa droga będzie kontynuowana w kolejnych projektach. |
p i k s e l |