Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie
Izabela Zawadzka
We foyer teatru ustawiono instalację przypominającą ogromne akwarium na wysokich nogach. W środku na białej pościeli leży Zygmunt Józefczak. Z głośników słychać głos aktora czytającego tekst, w którym przewijają się nazwiska Mickiewicza i Towiańskiego. Z jednej strony, można ten obiekt skojarzyć z zamkniętą za szybą postacią historyczną, eksponatem, na który patrzymy, chociaż nie możemy go dotknąć. Nie możemy sprawdzić, czy historia, którą ze sobą niesie, jest prawdziwa, czy też sami dopasowujemy ją do naszych wyobrażeń o kulturze i przeszłości. Z drugiej strony, osoba za szkłem to znany aktor, który – ułożony w szklanym akwarium – może być obserwowany przez widzów ze wszystkich stron. I rzeczywiście, niektórzy oglądający podchodzą do szyby, dotykają jej, traktują Józefczaka nie jak człowieka, ale jak eksponat. Rubin w spektaklu Towiańczycy, królowie chmur podkreśla relację między aktorem i rolą, pokazując, jak bardzo jest ona podobna do związku między realnym człowiekiem a postacią wytworzoną w narracji historycznej.
Osią spektaklu jest spotkanie Towiańskiego (Krzysztof Zarzecki) i Mickiewicza (Roman Gancarczyk). W paryskim salonie, skupiającym członków Wielkiej Emigracji, Towiański próbuje stworzyć podstawy Koła Sprawy Bożej. Jest wizjonerem, który stara się zarazić swoją ideą polskich patriotów. Wkracza do ich świata jako osoba z zewnątrz, przynosi „dobrą nowinę”, pokazuje, że można żyć inaczej. Chce zbudować nowy system wartości, którego podstawą mają być wypaczenia i grzechy przeniesione w sferę sacrum. Jego przyjście uderza w skostniały świat Polaków na emigracji, którzy stracili wiarę w sens jakichkolwiek działań. Towiański wierzy, że są zdolni do ruchu, do tworzenia. Natchnął Mickiewicza na tyle, że poeta był stworzył jedno z najważniejszych dzieł w polskiej literaturze – Dziady. Na scenie w pewnym momencie pojawia się Konrad, dziecko Mickiewicza, istota poczęta z wizji Towiańskiego, pierwszy nadczłowiek. Jednocześnie pojawienie się Towiańskiego w paryskim salonie odsłania publiczności stereotypy w myśleniu o polskiej historii okresu romantyzmu. Mickiewicz od początku siedzi na postumencie, z którego schodzi tylko po to, żeby zobaczyć na ekranie telewizora słynną Wajdowską ekranizację swojego Pana Tadeusza.
Aktorzy, który grają przed nami w spektaklu, są figurami o trudnej do określenia tożsamości i sposobie istnienia. W Towiańczykach… jest to ważny punkt. Jeszcze zanim publiczność wejdzie do sali, na widowni zasiada nagi Krzysztof Zarzecki. Nie znajduje się więc na scenie, ale nie jest też przecież zwykłym widzem. Zarzecki nie jest w tym momencie ani osobą prywatną, ani postacią. Pierwsza scena z Martą Ścisłowicz (grającą Karolinę Towiańską) też nie daje jasnej odpowiedzi na pytanie o status Zarzeckiego. Jest to coś pomiędzy wejściem w rolę Towiańskiego a rozmową między dwojgiem aktorów. Zarzecki mówi, że potrzebuje jakiejś sytuacji i miejsca, w którym mógłby być sobą. Jest nikim, dopóki nie znajdzie kontekstu, odpowiednich warunków dla swoich działań. Czy mówi o sobie jako aktorze, który bez roli nie istnieje, czy o sobie, jako Andrzeju Towiańskim, który szuka miejsca do rozpowszechniania swojej idei? Za namową Ścisłowicz ciągnie los, który wskazuje mu czas i miejsce: Paryż, 1841 rok, salon polskich patriotów na emigracji. Wtedy aktorzy rozsuwają tylną ścianę, otwierając – jak pudełko – wnętrze sceny. Otwierają teatr w teatrze.
Metateatralność jest istotnym elementem konstruującym spektakl. W pewnym momencie na scenie pojawia się tekturowa makieta gmachu Starego Teatru. W papierowych okienkach świecą żarówki. Z głośników na sali dochodzą fragmenty legendarnych przedstawień, m.in. Dziadów w reżyserii Konrada Swinarskiego. Kaim schodzi z makietą na widownię. W innym momencie aktorzy śpiewają pieśń zemsty z Dziadów. Wszystko to może być odwołaniem do sezonu Swinarskiego, podkreśleniem teatralności widowiska. Pokazanie budynku teatru na scenie (odwrócenie realnego porządku) może być też paradoksalnym przypomnieniem o relacji widz-aktor-postać. Innym momentem takiego powtórzenia jest scena, kiedy Ewie Kaim każe się tańczyć, tak jak tańczyła w Liście Schindlera u Spielberga. W samym tekście są odwołania do innych dramatów i reżyserów. Motyw teatru powraca w spektaklu w różnych sytuacjach, odwołując do wielu skojarzeń, i nadaje przedstawieniu autotematyczny charakter.
Temat poruszony zostaje jeszcze na innej płaszczyźnie, kiedy na scenie pojawia się Konrad (Michał Majnicz) – postać literacka. Jest synem Mickiewicza, nowym człowiekiem, zrodzonym z idei Towiańskiego. Z połączenia romantycznego usposobienia Celiny i poszukującego inspiracji Adama rodzi się Konrad – zagubiony, niewiedzący, czego chce, ale odrzucający wszystko, czego wymagają od niego inni. Idea nie została ucieleśniona. Chociaż jest istotą, która nie ma swojego historycznego pierwowzoru, widzom wydaje się taki sam jak Mickiewicz czy Towiański. Nasze postrzeganie przeszłości traktuje te postaci jednakowo. Jedyne, co wyróżnia Konrada, to kostium. O ile Zarzecki i Ścisłowicz grali zupełnie nago, o tyle Majnicz wchodzi w cielistej bieliźnie. Ten kostium zupełnie odrealnia postać, nadając jej charakter bezpłciowej istoty, wyobrażenia, które nie może się zmaterializować na scenie. Konrad, w odróżnieniu od pozostałych postaci, jest tylko tworem literackim, nie ma fizyczności, chociaż odgrywa go aktor, który prawie nagi stoi przed publicznością.
Towiańczycy… pozwalają przyjrzeć się scenicznej obecności na różne sposoby. Z jednej strony oglądamy aktorów, z drugiej – patrzymy na figury historyczne, z trzeciej – obcujemy z postaciami literackimi. Patrzymy na aktorów, którzy grają schematyczne postaci, kryjące tak naprawdę własne historie. Pytanie, kogo widzimy na scenie w danym momencie, często pozostaje bez odpowiedzi. |
p i k s e l |