Agnieszka Sabor

 

po prostu – wiem

 

 

pamiętam wywiad, którego udzieliła kiedyś Marta Tarabuła, właścicielka istniejącej w Krakowie od wczesnych lat osiemdziesiątych niezależnej galerii Zderzak. Na pytanie dziennikarza, jakie elementy składają się na jej ocenę dzieła sztuki, odpowiedziała: „To proste, spojrzawszy na jakiś obraz, w i e m od razu, czy jest dobry, czy nie”.

Przypomniałam sobie tamten wywiad, kiedy przed niespełna rokiem Andrzej Kramarz, krakowski fotodokumentalista, po raz pierwszy pokazał mi fotografie wykonane przez Stefanię Gurdową (1888-1968): spojrzawszy na nie, wiedziałam od razu – nie zastanawiając się nad racjonalnymi argumentami, nie pytając o źródła, nie wiedząc nic o autorze / autorce – że to dzieło wybitne, porównywalne conajmniej z fotografiami Augusta Sandera. Tak jak Andrzej od samego początku wiedział, że nieznanej fotografce z peryferyjnej, pogalicyjskiej Dębicy należy się monograficzna wystawa i solidny album. Projekt ten udało się zrealizować w ramach tegorocznego krakowskiego Miesiąca Fotografii.

Nie chodziło wyłącznie o niebanalną biografię autorki, odkrywaną krok po kroku w rozmowach z rodziną, sąsiadami i klientami. Choć, oczywiście, życiorys Stefanii z Czernych Gurdowej (która na początku wydawała się Stefanem Gurdą) mógłby posłużyć za wzór wielu zaangażowanym sufrażystkom. Córka kapelmistrza orkiestry salinarnej w Bochni, grającego czasem po weselach z Cyganami i klezmerami, prowadziła samodzielne studia fotograficzne w czasach, kiedy kobiety dopiero co uzyskały prawa wyborcze i kiedy bardzo nieliczne miały prawo wstępu do prestiżowego Fotoklubu Polskiego. Ba, zatrudniała nawet mężczyzn (a wśród nich Feliksa Adama Czelnego, który przez kilka lat był jej zięciem i który po 1945 roku miał zasłynąć jako kronikarz powojennego Wrocławia).

Od męża, dobrze prosperującego elektryka, którego w latach dwudziestych XX wieku stać już było na posiadanie automobilu, odeszła, zabierając z domu jedynie maleńką córeczkę Zosię i wiedeńskie pianino (sama grała na cytrze). Gdy okazało się, że atelier Gurdowej w Dębicy (przez pewien czas z filiami w Mielcu i Ropczycach) nie pozwala utrzymać zakupionego niedawno domu przy ulicy Sienkiewicza, Gurdowa zostawiła wszystko – i zaczęła życie na nowo, tym razem na polskim Śląsku, dowartościowywanym politycznie przez rząd warszawski.

Wkrótce jednak nadeszła wojna i okupacja; zakład przejęty został przez Niemców. Na szczęście, była właścicielka mogła podjąć pracę u byłych pracowników. Córka i wnuczka Gurdowej tuż przed końcem wojny wywiezione zostały na roboty do Austrii, skąd przedostały się na pogranicze francusko-belgijskie. Stefanii udało się uniknąć wywózki – gdy zrobiło się w miarę spokojnie, wróciła w rodzinne strony: kolejne studio fotograficzne otworzyła w wynajętym mieszkaniu w Łodygowicach pod Żywcem. To trzeci początek jej biografii.

Córka, wróciwszy do Polski, zorientowała się szybko, że jej związek z Czelnym nie funkcjonuje. W dodatku powojenna Polska nie kojarzyła jej się wcale ze słowem „wyzwolenie”. Zosia wróciła więc do Francji, zostawiając Stefanii swoją córkę – Lidię Barbarę. Dziewczyna miała dołączyć do matki już jako nastolatka, w roku 1964. Na razie jej wychowaniem zajęła się babcia-fotografka: przypominająca sobie, że trzeba coś zjeść dopiero dobrze po północy, jak zaświadczają sąsiedzi, skrywająca za parawanem wyleniałą choinkę, przy której, niezależnie od pory roku, lubiła fotografować dzieci.

W 1968 roku Stefania umarła. Rodzina, ulokowana w socjalistycznym mieszkaniu, nie miała możliwości przejęcia jej gromadzonego przez lata, skrupulatnie opisywanego archiwum. W dodatku obawiano się milicyjnych nalotów: wiadomo było, że Gurdowa dokumentowała kiedyś jakiś proces akowców. Część odbitek, rozłożonych w stosach na wielkim stole, zabrali mieszkańcy Łodygowic, rozpoznawszy na nich podobizny swoje lub najbliższych. Resztę wynajęty furman wywiózł na śmietnik. Podobno kilka razy jeździł tam i z powrotem. Szukaliśmy tamtego śmietniska. Niestety, na jego miejscu wyrosły nowe domy.

Minęło sporo czasu. I oto w 1997 roku Dorota i Jerzy Gorzynikowie zakupili mieszkanie w Dębicy przy ulicy Sienkiewicza. Kiedy rozpoczęli remont strychu, nagle zza ściany wysypały się porysowane, zniszczone szklane negatywy z lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku. W sumie dobrze ponad tysiąc dwieście podwójnych portretów nieznanych osób, niewątpliwie mieszkańców okolic Dębicy. Dwa tysiące czterysta twarzy...

Klisze na pewno nie znalazły się strychu przypadkowo. Czy (a jeśli tak, to kiedy) złożyła je tam sama Stefania Gurdowa? Na jakiej podstawie dokonano wyboru fotografii? Te pytania pozostają bez odpowiedzi. Jedno wydaje się prawie pewne: dębickie znalezisko nie może być przypadkiem.

Oczywiście, niemal każdy międzywojenny fotograf używał szklanej kliszy dwukrotnie – była zbyt droga (zawierała wszak sporo srebra), by ją marnotrawić. Kiedy jednak wysłaliśmy dębickie portrety Dariuszowi Czai, antropologowi i redaktorowi „Kontekstów”, dzwonił kilkakrotnie, by się upewnić, czy zestawienia postaci na pewno są przypadkowe. Potem napisał: „Spójrzmy na fotograficzną gramatykę tych szklanych przedstawień. Najpierw może rzucać się w oczy nienaturalność sfotografowanych postaci. W twarzach jest wyraźne napięcie. Zdjęcia są jawnie upozowane. Na pierwszy rzut oka wizerunki życia, w których nie krąży krew. To raczej teatr unieruchomionych w kadrze gestów i masek. Fotograficzna inscenizacja. Mamy więc przed sobą zastygłe pozy, pieczołowicie udrapowane przez Panią Fotograf wedle własnej wrażliwości, ale i schematów wizualnych epoki. Nie obserwujemy ludzi uwikłanych w jakąś akcję, zdjętych w trakcie wykonywana pewnych czynności (co daje przynajmniej pozór «prawdziwego życia»), ale ich schwytane w siatkę konwencjonalne podobizny. Sfotografowane osoby przypominają nieco nieruchome kukły. Są sztywne jak postacie z gabinetu figur woskowych. Na pierwszy rzut oka – pozwólmy sobie na perwersyjny zwrot – jak ludzie z krwi i kości. Ta różnorodność ludzkich postaci ma tendencję do wpisywania się w wyraźnie skonwencjonalizowane typy przedstawień; Uczeń, Atleta, Dziewczynka, Gospodyni, Chłop, Żyd, Kawaler. Tworzą one zmityzowaną wizualnie «prawdę» o nich”.

A gdyby pójść tropem Dariusza Czai? Przyjrzyjmy się podwójnym, naturalistyczno-archetypowym portretom Gurdowej. I pozwólmy sobie na nieskrępowaną grę wyobraźni. Oto atleta, który ściągnął koszulę i zsunął szelki na spodnie, by jeszcze bardziej uwydatnić muskulaturę czerstwego, zdrowego ciała. Jowialny ksiądz, który wydaje się rodzimą wersją „wiejskiego proboszcza” z francuskich powieści Bernanosa. I ortodoksyjny Żyd, wyraźnie zmęczony i jakby nierealny – niczym bohater opowieści o Dybuku.

Stateczny urzędnik doskonale pasuje do ciemnego garnituru, pamiętającego być może czasy habsburskiej „Kakanii”. W odróżnieniu od siwowłosego starca, który od miejskiej koszuli i krawata zdecydowanie wolałby sukmanę (ta fotografia nieodparcie przypomina, że jesteśmy niedaleko Wierzchosławic Wincentego Witosa, w regionie, w którym narodził się polski ruch ludowy).

Dalej dziewczyna z warkoczami, w które wplotła szeroką wstążkę – jeszcze jakby z młodopolskich pasteli Wyspiańskiego. Inną, z krótko przystrzyżonymi włosami i grzywką niesfornie opadającą na czoło, można by spotkać i dzisiaj w wielkomiejskim centrum handlowym albo na dyskotece. Jeszcze inna, kobieta bez wieku, patrząca prosto w obiektyw, ma w oczach coś szalonego – jak Medea albo lady Makbet. To zastanawiające, że postaci z tych portretów rzadko się uśmiechają. A jeśli nawet, jest to bardziej nieświadomy grymas niż wystudiowana poza. Zdarza się, że dzieci bywają tu dorosłe, kobiety nieobecne, mężczyźni groteskowi. A jednak w nich wszystkich kryje się godność i duma.

W tych fotografiach jest też wyraźna ambiwalencja. Z jednej strony doskonale wpisują się w swoją epokę i miejsce, w którym powstały, domagając się przywrócenia im imion i historii. Z drugiej, mają w sobie coś archetypicznego, a tym samym współczesnego – coś poważnego, a nawet groźnego. Nie da się ich opisać wyłącznie w kategoriach etnograficznych. W równym stopniu poruszają skrupulatność archiwisty, co wrażliwość poety.

Do tego wszystkiego podwójność, oparta na spotkaniach i zderzeniach, różnicach skali i kontrastu, podobieństwach i różnicach. Jeden tylko przykład; czy to dwie siostry przyszły razem do fotografa? Czy może dwie obce sobie kobiety zamówiły sukienkę u tej samej krawcowej? Dlaczego na jednej kliszy widzimy starą kobietę o szczupłej twarzy, przypominającą podświadomie znany portret matki Dürera, a tuż obok młodą kobietę, przepełnioną witalnymi siłami? Przypadek, czy swoista refleksja o przemijaniu?

Ktoś ze zwiedzających w synagodze Kupa poświęconą Gurdowej wystawę Klisze przechowuje się zwrócił uwagę na fakt, że wizyta u fotografa była przed wojną rodzajem parareligijnego rytuału: wszak przychodziło się do niego w najlepszym ubraniu, on zaś, wyposażony w tajemnicze narzędzie, ukrywał się w zwojach ciemnego materiału, wymuszał znieruchomiałą chwilę ciszy i zamrażał ludzką egzystencję. Moment powstawania zdjęcia miał charakter liturgiczny.

Tymczasem nestor polskiej fotografii, mieszkający w Gliwicach Jerzy Lewczyński, zobaczywszy dębickie portrety, nieoczekiwanie porównał je ze zdjęciami robionymi więźniom w Auschwitz. Jak porównywać to, co wydaje się nieporównywalne? „I w jednych, i w drugich jest tragiczna świadomość nieuchronności losu” – tłumaczy wybitny dokumentalista. I dodaje: „Siłą znalezionych w Dębicy fotografii jest rzeczowość, z jaką zostali potraktowani portretowani ludzie, dystans, chłód i obiektywizm obserwacji, jakiej ich poddano”.

Na tydzień przed zamknięciem wystawy zadzwoniła pewna starsza pani. Telefon uzyskała w Cricotece. Od dwudziestu pięciu lat odtwarza dzieje rodziny (dotarła już do początków XX wieku), której członkowie posłużyli za prototyp bohaterów słynnego spektaklu Wielopole, Wielopole . Chciałaby sprawdzić, czy któryś z portretów Stefanii Gurdowej nie przedstawia kogoś z jej krewnych. W swoim archiwum odkryła zdjęcia sygnowane nazwiskiem dębickiej fotografki: na jednym z nich widać dziadków Kantora i Pendereckiego, a także małego Krzysia, przyszłego kompozytora (okazuje się, że artyści są ze sobą blisko spokrewnieni). Umówiliśmy się na spotkanie. Po wizycie w synagodze starsza pani była nieco rozczarowana: nasza wystawa nie pomogła jej odtworzyć rodzinnej historii. Ucieszyła się jednak, gdy powiedzieliśmy, że tych sto sześćdziesiąt fotografii to tylko skromny wybór, obejmujący nieco ponad osiemdziesiąt z ponad tysiąca klisz. Dorobek Stefanii Gurdowej to „dzieło w toku”. Ciekawe, co nas czeka podczas opracowywania całości?

p i k s e l