Dorota Jarząbek

 

historia dla dzieci, dorosłych i psa

 

Teatr Narodowy w Warszawie
Isaac Baschevis Singer
opowiadania dla dzieci
przekład: Andrzej Polakowski, reżyseria: Piotr Cieplak, scenografia: Andrzej Witkowski,
muzyka: Kormorani (Paweł Czepułkowski, Michał Litwiniec),
ruch sceniczny: Leszek Bzdyl, premiera: 15 grudnia 2007



„kto nie opowiada i nie słucha opowieści, żyje tylko przez chwilę” – mówi profesor Szlemiel i przysiada w roztargnieniu na obramowaniu wieszaka po tym, jak w dzień swoich urodzin zgubił parasol, teczkę, kalosze, a nawet adres własnego mieszkania. Po części niezguła, po trosze nudziarz, profesor odznacza się jednak wyjątkowym optymizmem i odpornością na spotykające go nieszczęścia, co daje się poznać po rozmowie filozofa z bezdomnym psiskiem. Jesteśmy w Nowym Jorku, w tle zjawiskowy widok na Most Brookliński pod wielką lampą księżyca. Z delikatnym dźwiękiem rozsuwają się drzwi na ulicę, którą spieszą zapracowani nowojorczycy, pędzą taksówki i wolno kuśtyka człowiek-kundelek z siatką pełną pluszowych skarbów. To dla psiego towarzysza (Arkadiusz Janiczek), a przed całą gromadą dzieci w Teatrze Narodowym profesor Szlemiel (Krzysztof Wakuliński) rozpoczyna swoje „opisanie świata” według prozy Isaaca Baschevisa Singera.

A świat to niezwykły, pełen żydowskiego humoru i finezyjnych rozmyślań nad dylematami istnienia. Jego topografia nie ma nic wspólnego ze współczesną geopolityką i trajektorią lotów popularnych airbusów. Z Nowego Jorku niedaleko tu bowiem do Chełma i Frampola, skąd z kolei można pójść do Warszawy, to znaczy dokąd buty poniosą. W sławnym na cały świat mieście Chełm zbiera się rada mędrców, kołysząc się na pięciu krzesłach i podrygując łydkami w białych pończochach. Areopag na kółkach! Rada skromnie pielęgnuje swój niebywały autorytet, raz po raz roztrząsając zagadnienia najwyższej wagi: jak zapobiec, na przykład, nagłemu deficytowi śmietany, bez której nie może być mowy o świątecznych racuchach (proponuje się przemianować wodę na śmietanę, bo wody, na szczęście, w Chełmie nie brakuje). Nie tylko takie kwestie zajmują mędrców z kahału. Pięciu zbożnych mężów pochyla się nad fotelem największego bogacza-sybaryty, który zapytuje (i dobrze płaci): jak żyć wiecznie? Rozwiązanie zaskakuje samych mędrców: jest w Chełmie dzielnica najnędzniejsza ze wszystkich, w której, jak wskazują rejestry, od trzystu lat nie umarł żaden bogaty człowiek. Trzeba więc, by bogacz przeniósł się do niej na stałe! Tymczasem w pobliskim Frampolu, w dzień targowy wymienia się rybę na jajka i mleko, sukno na poduszki, świst bicza na taniec pięknego rumaka, i znów mleko na jaja, jaja zaś na świeżutkie bajgle. Bogacz z Chełma umiera w końcu po zażyciu pięciu lat wieczności przy ulubionej fajeczce i półmisku z racuchami (nigdy nikomu nie zapłacił za otrzymaną radę). W pobliskim Frampolu pod ślubną chupą stają w tym czasie młodzi narzeczeni, przyrzekając sobie miłość. Leń Szlemiel z Chełma zarabia pierwsze w życiu sześć groszy. A córka innego obiboka, Nędza, z pokracznego czupiradła wyrasta na ładną, grzeczną pannę.

Te i inne opowieści zaskakują widza humorem wysnutym z przewrotnego rozumowania, filozoficznych igraszek, logicznych paradoksów. Czy człowiek może zmienić się w naleśnik? Które ze stworzeń na ziemi jest najwspanialsze? Jeśli istnieje miasto Chełm, to czy równie dobrze mógłby istnieć gdzieś podobny do niego „Chełm drugi”? Dlaczego Nędza rośnie, nie mieszcząc się w czerwonych bucikach? Czy to możliwe, żeby zwykły pisarczyk był mądrzejszy od rabbiego?

W zgodzie z przesłaniem samego Isaaca Singera, dzieci mają wystarczająco rozwiniętą inteligencję, by pojąć proste, a zarazem finezyjne historie. To opowiadania o śmierci i weselu, biedzie i bogactwie, wędrówce i trwaniu w prowincjonalnym zakątku świata, dzieciach i dorosłych – i, prawdę powiedziawszy, najwięcej problemów sprawiają ci ostatni, pędząc żywot lekkoduchów, leniuchów, fajtłap, nadętych mądrali. Śmieszne przypadki życiowych nieudaczników lub marzycieli, rozsianych po całym świecie od Nowego Jorku po Frampol, obserwuje skupiona nabożnie rada mędrców – dziecięca widownia.

Piotr Cieplak poszerzył błyskotliwy materiał prozy Singera o zabawny, miejscami olśniewający aparat scenicznej metamorfozy. Z jednej strony, oczarowuje publiczność czysto iluzjonistycznymi sztuczkami (chodzące buty, latające koty i anioły). Z drugiej, operuje humorystycznym skrótem i aluzją, każąc nam śledzić zamianę tekturowej taksówki (na napęd rowerowy i szofera w stylu reggae) w żółty samochodzik, przeskoki od hiperboli do miniatury, od aktora do zabawki-modelu, od dorosłego do dziecka, od człowieka do zwierzaka w antropomorficznym przebraniu. Wszystkie te plany łączy zasada baśniowej jedni, a także gra wyobraźni i dowcipnych skojarzeń. Zaczyna się od parady zwierząt w opowieści o Noem. Jak wiadomo, po zapowiedzi rychłego potopu biblijny mąż ogłosił, że na pokład arki przyjęte zostaną tylko najlepsze stworzenia. Powstaje więc istna rewia, nie tyle zwierzęcych pysków czy porykiwań, ile zabawnych ludzkich wcieleń osobowo-kostiumowych, o których charakterze decyduje drobny gest, rekwizyt czy tembr głosu. Przed wielobarwny tłum podróżnych, odzianych w futra, suknie, kapelusze, parasole, kreacje od Diora i Fiora, wpływa do portu stalowy frachtowiec Noego. Daleka od panującej gorączki, wysoko, tuż pod sufitem huśta się na drążku szara baletnica. I wyrokiem kapitana arki pierwszeństwo otrzymuje właśnie ona: gołębica, która wkrótce przyniesie gałązkę mirtu z odsłoniętego spod wód lądu.

Sceny zbiorowe są kluczem do całego przedstawienia. Nie bez znaczenia jest to, że wzięło w nim udział liczne grono (dwudziestu trzech) aktorów Teatru Narodowego, którzy robią wszystko, by zadośćuczynić dowcipnej i pełnej etnicznego kolorytu opowieści. Tanecznym ceremoniałem staje się, na przykład, rozwijanie targowiska we Frampolu. Między wozami, beczkami, straganami dwaj przyjaciele spieszą do chederu, wiejski akrobata dźwiga na nosie tyczkę, a sprzedawca wiatraczków obnosi je niczym roztrzepotane ptaki. Każdy ma tu swoje miejsce, funkcję i własny, często mizerny warsztat pracy – wieś tańczy co rano, podczas gdy na ulicach Nowego Jorku ludzie idą nie wiadomo dokąd, nigdy na siebie nawzajem nie patrząc i zatrzymując się tylko na dźwięk automatycznych drzwi. Gdzieś w połowie drogi między cywilizacją wielkiej metropolii a światem małego Frampola rozciąga się radosna kraina pajdokracji, to znaczy dom Szlemiela z Chełmu. Wyrośnięte dzieci w obwisłych rajtuzach, kaftanach i fartuszkach do upadłego skaczą przez skakanki, rozdają sobie kuksańce i okopują się na ziemi w indiańskich pióropuszach, podczas gdy ojciec Szlemiel (Grzegorz Małecki) wyciera nosy całej progeniturze, ścigany wzrokiem dzielnej Szlemielowej-znad-kotła (Beata Fudalej). Niedaleko w pewnym domu Krzysztof Stelmaszyk jako wałkoń przewraca się na rozchwianej kanapie, podczas gdy we wnętrzu szafy najdziwniejsze rzeczy przydarzają się jego córce Nędzy (z Kamilli Baar zmienia się w Waldemara Kownackiego i vice versa). I tak dalej, coraz to nowe wcielenia aktorów Teatru Narodowego budzą rozbawienie dorosłej i małej części widowni.

Rzecz się zmienia, gdy na scenę wejdą prawdziwe dzieci, bohaterowie historii o otwartym niebie i sierocińcu dla niewidomych. Rachela, Mosze i Szloma nie muszą nikogo grać, są sobą, wzruszająco zabłąkani w świecie teatralnych dziwów. Wprowadzenie do gry małych wykonawców rozsadza sceniczną feerię. Dzieci wyglądają trochę tak, jakby zostały wywołane z widowni: trzy chude figurki recytujące dialogi, trzymające się za ręce na środku sceny. Ich obecność pozwala na podróż w czasie. Z trojga przyjaciół, którzy kiedyś ukryli się pod wozem z sianem, by zobaczyć uchylone wrota do nieba, wyrastają na naszych oczach dorośli ludzie. Mocno i gwałtownie urzeczywistnia się niepokojące przeczucie, jakie miewają wszystkie dzieci, że kiedyś staną się większe od siebie samych, przenikając w obce kształty dorosłości.

Jedno z opowiadań budzi szczególny oddźwięk na widowni. To historia Estery i Menasze mieszkających w domu dla niewidomych dzieci. Na pustej scenie duży stół i dwa krzesła, w nieco powiększonych rozmiarach. Chłopiec i dziewczynka siedzą obok siebie, nie dotykając nogami podłogi i ledwie wyczuwając siebie koniuszkami palców. Mają mnóstwo czasu w sierocińcu, mnóstwo czasu na wymyślanie opowieści. Nikt nie przypuszcza, bo to tajemnica – mówi Estera – że czasem ci, których uznano za niewidzących, jednak widzą. Gdy zasypiają, albo tylko zamykają oczy, oglądają na nowo wszystkie kolory i kształty ziemi. To właśnie dzieje się na pustej scenie, której nagości nie przecina żadne baśniowe zjawisko ani najmniejszy szmer ze strony widowni.

We wstępie do Opowiadań dla dzieci Singer zapisał przed laty ciekawą uwagę: „Folklor odgrywa najważniejszą rolę w literaturze dziecięcej. Tragedią współczesnej literatury dla dorosłych jest to, że wzięła całkowity rozwód z folklorem”. W Opowiadaniach jest to, rzecz jasna, folklor żydowski: „opisywałem żydowskie dzieci, żydowskich mędrców, żydowskich głupków, żydowskie narzeczone i żydowskich narzeczonych. Wydarzenia, które opisywałem, nie działy się w jakimś anonimowym kraju, tylko w miasteczkach i wioskach, które dobrze znałem i w których się wychowałem. Moimi świętymi są żydowscy święci, moimi demonami są żydowskie demony”. Spektakl Piotra Cieplaka przywraca klimat tego historycznego już świata, jest opowiadaniem o zaginionej, egzotycznej kulturze. Usłużny profesor Szlemiel wplata w tok gawędy szereg pouczających wyjaśnień, czym jest jidisz, święta Szawuot i Purim i jak się gra w tradycyjny drejdel. Muzyczny duet Kormorani przerzuca most między żydowskim folklorem a odgłosami wielkiego miasta.

Wartość tego przedstawienia i intelektualna przyjemność, jaką ono daje, zasadza się jednak nie tylko na tak rozumianym folklorze. Opowiadania dla dzieci schodzą do korzeni także w innym znaczeniu: korzeni filozoficznego myślenia, pytań o rzeczy pierwsze, istotne, trudne i zawikłane, które, jak się okazuje, w równym stopniu mogą obchodzić dzieci, co dorosłych. „Pewnie chcecie zapytać, co to znaczy «płacić podatki»” – profesor Szlemiel zerka na widownię – „a ja bym raczej zapytał, co to znaczy «żyć wiecznie»?”.

p i k s e l