Agnieszka Fryz-Więcek

 

jak zechce niebo

 

Stary Teatr im. H. Modrzejewskiej w Krakowie
Duża Scena
Molier
tartuffe
przekład: Jerzy Radziwiłowicz
reżyseria, opracowanie tekstu i opracowanie muzyczne: Mikołaj Grabowski

scenografia: Magdalena Musiał

choreografia: Tomasz Wygoda

premiera: 10 czerwca 2006

 

 

 

zaczyna się efektownie – wchodzących na widownię Starego Teatru zaskakuje ogrom ­– jak na panujące warunki lokalowe – scenografii, przedstawiającej niezwykle wysokie wnętrze pałacowego salonu z ogromnymi lustrami, złoconymi meblami, kryształowym żyrandolem i wielkimi oknami, przez które sączy się chłodne światło dnia. Wyfroterowana na wysoki połysk podłoga zachodzi na trzy pierwsze rzędy widowni, co sprawia, że publiczność, która może przeglądać się w pałacowych zwierciadłach, w czuje się jakby siedziała we wnętrzu salonu z czasów Moliera. Dopiero po chwili uważne oko może wyłowić dwie współczesne, elektryczne lampy umiejscowione po obu stronach kominka. Gdy zjawiają się domownicy – Elmira w jaskrawoczerwonej wydekoltowanej koktajlowej sukni, Marianna w opadających spodniach od piżamy, Damis w wymiętym czarnym podkoszulku i luźnych spodniach, Kleant w niemowlęco pastelowym polo, pani Pernelle w czarnym kostiumie i nobliwym kapeluszu oraz Doryna w czarnych welurach eleganckiej pokojówki – mamy jasność: jesteśmy raczej we współczesnym Paryżu. W bogatej dzielnicy, w której grzeczne córeczki tatusia noszą białe pończochy i szafirowe płaszczyki o kroju princess z białą futrzaną czapką uszanką (ach, ta Francuzów miłość do Rosji). Słucha się tu Corellego, Mozarta i słodkich wokalistek pop znad Sekwany, wszystko jest wysmakowane i tres chic. W miarę śledzenia spektaklu rychło przekonujemy się, że mamy raczej do czynienia z efektownym kostiumem (kamuflażem?), z którego bynajmniej nie należy wyciągać wniosków interpretacyjnych i nie o współczesną Francję tu chodzi, raczej o typową zamożną familię w ogóle.  
Reżyser i autor adaptacji, balansując między rozmaitymi tonacjami, ewidentnie chciał widzów zaskoczyć i pozbawić wygodnego przeświadczenia, że oto oglądamy szacowną klasykę. Jedne fragmenty sztuki odegrane zostały niczym lekka, acz inteligentna komedia obyczajowa, inne zyskały przejmujący dramatyzm, momenty farsowe przeplatały się ze scenami sięgającymi po poetykę absurdu. Jak rozumiem, w ten sposób starał się sięgnąć głębiej, wyjść poza obyczajową satyrę czy też smakowanie narzucających się, choć zawoalowanych aluzji na temat na przykład ureligijnienia naszego życia społecznego. Niestety musiał za to zapłacić pewną cenę, bo choć spektakl toczy się płynnie, momentami brak mu spójności, a poszczególne sceny-numery funkcjonują jakby osobno.
Zanim na scenę wstąpią Orgon i Tartuffe, akcja rozgrywa się zgodnie z wymogami realizmu. Reżyser zadbał o to, by utyskiwania pani Pernelle miały jakiś punkt zaczepienia w rzeczywistości: rozwaleni na kanapach, zblazowani młodzi ludzie spokojnie, wręcz ze znudzeniem wysłuchują tyrad babki (pewnie nie po raz pierwszy), piękna Elmira kwituje przytyki na temat swego złego prowadzenia się wyrozumiale promiennym uśmiechem, a za plecami starszej pani stara się poskromić rozdokazywaną młodzież, Doryna pyskuje, więc słusznie dostaje od starszej pani burę. Ot, wesoła i dobrze się ze sobą czująca bogata rodzinka, która, popijając kawę, szczęśliwie dotrwała końca wizyty uciążliwej, acz nieszkodliwej teściowej i babci. Halina Kwiatkowska gra tę postać rodzajowo, ale inteligentnie, bez najmniejszej szarży. W jej wykonaniu pani Pernelle ma może dość staroświeckie poglądy, na pewno nie jest zbyt mądra i uwielbia zrzędliwie przypinać ludziom łatki, ale nie można jej nazwać straszliwą dewotką.

Pojawienie się Orgona (Krzysztof Globisz) wprowadza pewien zgrzyt. Nie tylko dlatego że ewidentnie – tak samo jak matka – nie pasuje do tej wyluzowanej kompanii: to kompletnie pozbawiony poczucia humoru, nudny biznesmen w brązowym garniturze i z teczką w ręku, który zmęczony powraca ze służbowego wyjazdu. Dysonans bierze się bardziej stąd, że słynnej pierwszej popisowej ­sceny Orgona z Doryną, w której bagatelizując chorobę żony troskliwie dopytuje on o samopoczucie zdrowego jak koń Tartuffe’a, nie sposób potraktować realistycznie. Należy ona do porządku czystej farsy. Globisz i tak stara się nieco uprawdopodobnić sytuację, każąc bohaterowi w zabawny sposób koncentrować się na dosypywaniu niesamowitych ilości cukru do herbaty i jej chlipaniu z łyżeczki, puszczając mimo uszu relacje służącej. Orgon w inscenizacji Grabowskiego jest człowiekiem prostodusznym i poczciwym, ale o wybuchowym, by nie powiedzieć cholerycznym charakterze. Jest przyzwyczajony do posłuchu i ma swoje utarte przyzwyczajenia: Doryna skwapliwie przygotowuje herbaciany stolik, przy którym pan domu zasiada zaraz po powrocie. Napotykając na opór, reaguje agresją, której histeryczne natężenie zdaje się pokrywać jakiś lęk, zagubienie, niespełnienie, wyraźny brak równowagi wewnętrznej. Z tych powodów bierze się zapewne jego fascynacja Tartuffe’m, z którym obcowanie wnosi w życie Orgona spokój, a świadomość zdążania do zbawiennego celu koi skołatane nerwy.
Globiszowi przypadło dość trudne zadanie – jak uwiarygodnić postać, której zaślepienie Tartuffe’m budzi podejrzenia o umysłową ociężałość i który przedstawiany jest wyłącznie w kompromitujących sytuacjach? Co dostrzegła w tym znerwicowanym poczciwinie efektowna żona? Czyżby aż tak się zmienił pod wpływem Tartuffe’a? Orgon momentami przeraża gwałtownością, kiedy indziej szczerze bawi, wzrusza, a nawet budzi sympatię, ale ewidentnie jest to indywiduum z innej bajki, to od początku do końca bohater farsy, który powody swego urzeczenia Tartuffe’m wyjaśnia bełkotliwe: „To człowiek, który...a! człowiek... no... człowiek”. Mając do wygłoszenia podobnie błyskotliwe teksty Globisz buduje bardzo dynamiczną, wyrazistą postać i często kradnie cały show.
Ten Orgon nikogo nie chce skrzywdzić, lecz jest święcie przekonany, że odnalazł jedynie słuszną drogę. Dlatego kąśliwymi uwagami i atakami furii reaguje na opór ze strony rodziny i w końcu – w dobrej wierze – autorytarnymi decyzjami stara się skierować na właściwe tory zbłąkanych domowników. I autentycznie cierpi, gdy widzi, że jego ukochana córeczka (Katarzyna Warnke) nie podziela entuzjazmu dla małżeństwa z Tartuffe’m.
Marianna, blond piękność o wydętych usteczkach z grymasem zblazowania, jest osobą zadziwiająco bierną. I tego paraliżu postaci, która apatycznie snuje się po scenie, nie wywołuje dopiero niekorzystna decyzja ojca w sprawie zamążpójścia. Marianna już od pierwszej sceny po prostu każe się podziwiać, a jej aktywność ogranicza się do zmian kreacji, które komponuje dość ekstrawagancko w myśl zasady, że „ładnemu we wszystkim ładnie”. Wprawdzie grzecznie ćwiczy chodzenie z książką na głowie, ale prześwitujący przez białą koronkową sukienkę pomarańczowy stanik od stroju kąpielowego wskazuje na nieśmiałą chęć wyrwania się spod kurateli. Taka koncepcja postaci, aktorsko realizowana w sugestywny sposób, konsekwentnie wypływa z odczytania tekstu ze współczesnej perspektywy – podobnej anemiczności reakcji dzisiejszej dziewczyny w kwestiach, które jej żywotnie dotyczą, nie sposób bowiem usprawiedliwić tylko wychowaniem w posłuszeństwie – muszą wynikać z charakteru. Marianna to rozpieszczona kotka, która zachowuje się jak małe dziecko i takie też stosuje metody – by przekonać ojca do zmiany decyzji, wskakuje mu na kolana, zastyga w niewygodnej, dziwacznej pozie i robi minkę skrzywdzonego niewiniątka. Na twarzy ojca maluje się dyskomfort, skrępowanie, miłość do wychuchanej jedynaczki walczy z miłością do Tartuffe’a, ale w końcu przegrywa.
Tylko chowana w cieplarnianych warunkach mimoza może przecież zapytać ukochanego o radę w kwestii małżeństwa z kimś innym. Zresztą scena z Walerym (Andrzej Rozmus), psychologicznie niezbyt przekonująca nawet w realiach XVII-wiecznych, została zainscenizowana z przymrużeniem oka: sztywny i papierowy,  jakby wycięty z żurnala amant pojawia się i znika z kolejnymi białymi goździkami w ręku. Odziany w biel i błękit, grzeczny, ulizany, kulturalnie ważący słowa stanowi ironiczne ucieleśnienie marzeń matek na temat idealnego narzeczonego córki. Pozbawione werwy przekomarzania kochanków, którym wychowanie nie pozwala otwarcie mówić o uczuciach, nużą i drażnią infantylnością. W końcu jednak miłość Marianny i Walerego znajduje ujście w ekspresji pozasłownej: pogodzeni przez Dorynę kochankowie – ku zaskoczeniu i uciesze widzów – wykonują dość nieudolny i toporny siłą rzeczy, ale pełen żaru i dobrych chęci pseudobaletowy popis z wynoszeniem partnerki na rękach ze sceny.
Marianna czuje się własnością ojca w sensie dosłownym – jej ciało pochodzi z jego ciała – i nie potrafi mu się przeciwstawić. Kiedy zupełnie traci nadzieję, że uda jej się uniknąć małżeństwa ze znienawidzonym Tartuffe’m, tłumione uczucia eksplodują w niespodziewanie dramatyczny sposób – zrozpaczona dziewczyna, miarowo okrążając stół, jak w malignie zrzuca z siebie ubranie, zapewniając ojca, że odda mu wszystko i błaga: „Tylko nie sięgaj po moją osobę”, po czym naga i bezbronna znika w ciemnościach za drzwiami. Ta scena, zaskakująca, choć zdaje się organicznie wypływać z charakteru postaci i rozwoju sytuacji, niesie ładunek prawdziwej emocji.

Spektakl Grabowskiego to aktorski koncert, w którym funkcję dyrygenta pełni Doryna. Urszula Kiebzak wydaje się stworzona do tej roli, w jej interpretacji pokojówka jest władcza i pyskata, jak chce Molier, ale jednocześnie jej tyrady nie przeradzają się w rezonerskie ględzenie. Aktorka potrafi znaleźć wiele rozmaitych tonów: w popisowej scenie z Orgonem nabożnie deklamuje z buzią w ciup, chcąc zmusić Mariannę do działania – wpada w zabawny śpiewny falset, z Orgonem przyjmuje ton kpiarski, z Tartuffe’a jawnie szydzi.
Grabowski dokonał poważnych skrótów w tekście Moliera, które sprawiają, że akcja toczy się wartko (całość trwa niespełna dwie godziny), każde słowo padające za sceny ma swoją wagę, bo żaden temat nie jest wygrywany powtórnie, zagadany. Wyjątek stanowią tyrady uczciwego Kleanta (Tadeusz Huk), który przepełniony mądrością i prawdziwą pobożnością stara się w rozmowie, jasno stawiając sprawy, rozwiązywać konflikty, ale jego zbożne wysiłki pozostają żałośnie bezowocne.
W przeciwieństwie do niego Tartuffe (Zbigniew W. Kaleta) to postać przerażająca w swej skuteczności. Długowłosy brodaty chudzielec o wyglądzie ascety, w szarych szmatach z second handu i trampkach, początkowo budzi lekceważenie i nieodparcie śmieszy, gdy wyznając miłość Elmirze tarza się w mękach namiętności po kanapie i pokrzykuje, że jest przecież mężczyzną. Już w chwilę potem jednak zmuszeni jesteśmy go docenić, kiedy – zagrożony totalną kompromitacją – brawurowym, histerycznym samooskarżeniem w genialny sposób potrafi odwrócić od siebie podejrzenia i jeszcze bardziej omamić Orgona. Zaskoczony i zdezorientowany Damis (Piotr Polak), który w bezsilnej furii skacze jak małpa w klatce i niemal obija się o ściany salonu, nie jest w stanie przekonać ojca o prawdziwości swoich słów i nie pozostaje mu nic innego jak uciekać z domu przed jego niepohamowanym gniewem.
Po tej scenie nie mamy już wątpliwości, że ten nawiedzony przybłęda, który przed chwilą tarzał się po podłodze jak opętany, to wcielone zło. I poczciwy Kleant swymi perorami nic nie wskóra – Tartuffe nawet się zbytnio nie wysila, gdy przyciskany do muru (a dokładnie: wpychany na kanapę), aby pogodził ojca z synem, w pewnym momencie zaciąga się papierosem, rzuca okiem na zegarek rozmówcy i stwierdzając spokojnie: „Mam obowiązki wobec mojej wiary, / Więc pan daruje, muszę się oddalić” po prostu wychodzi. Kaleta buduje postać fascynującą swym zdeprawowaniem, jego Tartuffe ma chłodną determinację w spojrzeniu, przenikliwość szaleńca i genetyczną – jak się wydaje – niezdolność do odczuwania wyrzutów sumienia. To wręcz – sięgając po termin kliniczny – osobowość psychopatyczna: „Jeśli jedyną przeszkodą jest Niebo, / Dla mnie usunąć ją to nic wielkiego” mówi, napełniając kieliszki, do Elmiry (Katarzyna Gniewkowska), która pozornie ulega jego zapałom. I zdajemy sobie sprawę, że jest o tym najszczerzej przekonany. Uwiedzenie takiego zgłodniałego duchowej strawy prostaczka jak Orgon to była dla niego bułka z masłem. Dlatego, aby go pokonać na plac boju musi wstąpić pani domu, kobieta świadoma swej urody i klasy, ale przede wszystkim – inteligentny przeciwnik, biegły w sztuce uwodzenia. Elmira w pierwszej części spektaklu powściągliwa i pełna naturalnego wdzięku, w drugiej udowadnia, że potrafi walczyć jak lwica. A nawet odnosimy wrażenie, że odczuwa pewną satysfakcję z faktu, że może się zemścić czyniąc pożytek ze swoich wdzięków.
W kulminacyjnej scenie zasadzki na Tartuffe’a jest i śmiesznie, i strasznie. Elmira, tak jak publiczność, nie kryje rozbawienia, gdy udaje jej się wepchnąć męża pod niewysoki stolik, nad którym za chwilę odegrana zostanie symfonia hipokryzji po hasłem: „Sianie zgorszenia jest obrazą Nieba, / Żeby nie grzeszyć, cicho grzeszyć trzeba”. Tartuffe początkowo podejrzliwy jak szczur, w końcu traci swój zwierzęcy instynkt i przeraźliwie wprawnie – jak na burzę zmysłów – pozbywa się odzieży. Zdemaskowany ucieka, lecz gdy ponownie się pojawia w niegustownym szarym garniturze, by zatriumfować i sięgnąć po majątek Orgona, budzi grozę podszytą fizycznym obrzydzeniem.

 

***

 

Przyznam się, że pobierając nauki w schyłkowej komunie Świętoszka czytałam z lekkim znudzeniem, jako utwór przedstawiający sytuację historyczną. Świętoszkowaniem nikt by wówczas daleko nie zaszedł, szkolne dyskusje o hipokryzji miały temperaturę dość letnią, a aluzje tropiło się raczej w innych tekstach. Oglądając Tartuffe’a w Starym Teatrze zaś przecierałam oczy – i uszy – ze zdumienia. Czy taki sposób prowadzenia rozmowy czegoś nie przypomina: „Kleant: Dałeś mu słowo, że będzie twym zięciem? Orgon: Tak. K: Dzień wybrałeś z myślą o tym święcie. O: Owszem. K: To po co ślub jest odkładany? O: Nie wiem. K: Masz może jakieś inne plany? O: Może. K: Chcesz słowu uchybić własnemu? O: Tego nie mówię. K: Więc nie ma problemu (...) żebyś go dochował. O: Zależy. K: Nie kręć, chodzi o pół słowa (…). O: Dziękujmy Niebu. (...) K: Lecz co (...) zamierzasz? O: Zrobić / Jak zechce Niebo ”. Majstersztykiem jest finał ze słodko uśmiechniętą Alicją Bienicewicz, która odziana w tandetną łososiową garsonkę wciela się w postać Oficera Gwardii Królewskiej i przynosi ułaskawienie Monarchy. To trzeba zobaczyć.
Myślę, że nikogo nie zdziwił fakt, że Mikołaj Grabowski, którego artystyczny temperament ciągnie w stronę – nazwijmy to – analizy meandrów życia społecznego, sięgnął po ten tekst. Na szczęście jednak, mimo że w spektaklu Starego Teatru nie brak aluzji, stanowią one tylko jeden ze smaczków przedstawienia, które przede wszystkim bawi, ale może też dać do myślenia. Choćby na temat poczucia moralnej wyższości i niebezpiecznych pokus uszczęśliwiania bliźnich na siłę.

p i k s e l