Ewa Krakowska, Tadeusz Kornaś

 

36,6: wszystko w normie

 

We wnętrzu nowoczesnej konstrukcji ze szkła, stali i betonu niezliczone rzesze ludzi przemierzają jednostajnym, czasem nerwowym krokiem korytarze, pokoje i zakamarki. Szklane ściany oddzielają rzędy siedzących za biurkami smutnych urzędników. Przezroczyste kabiny wind suną w górę i w dół, wypluwając na kolejnych piętrach porcje petentów. Ośmielona wielkim napisem „Informacja”, podchodzę do siedzącej tam urzędniczki i pytam, gdzie należy oddać wypełnione druki CX273. „Za filarem, C” - odpowiada szybko pani, nie zaszczycając mnie nawet spojrzeniem. Nie rozumiejąc, pytam ponownie i znów otrzymuję odpowiedź: „Za filarem, C”. Rozglądam się niepewnie i po chwili po raz trzeci zadaję to samo pytanie. Zirytowana urzędniczka kolejny raz odpowiada „Za filarem, C”, wskazując znajdujący się w pobliżu słup, za którym dostrzegam tylko drzwi prowadzące na zewnątrz. Trochę bezradna, trochę rozbawiona nonsensowną sytuacją, postanawiam obejrzeć tajemniczy filar. Okazuje się, że po przeciwnej jego stronie znajduje się maszyna, która po naciśnięciu przycisku C przydziela mi karteczkę z numerem i informację o sektorze, do którego powinnam się udać. Rozpoczynam więc dalszą wędrówkę po urzędzie...

To nie był senny koszmar ani fragment teatralnego przedstawienia. Ale właściwie spektakl, który miałam zobaczyć za chwilę, rozpoczął się dla mnie już wcześniej w tym jednym z poznańskich urzędów. Te same niepokojące rytmy i postacie, w nieco innej przestrzeni, odnalazłam w spektaklu 36,6 poznańskiego Teatru Strefa Ciszy.

Przedstawienie jest grane na terenie starej, nieczynnej od kilku lat rzeźni. Wchodząc do budynku, który był niegdyś chlewem, publiczność na kilkadziesiąt minut zmienia się w bezimiennych petentów uczestniczących w wydarzeniach rozgrywających się równocześnie w szeregu boksów. Krążąc po korytarzach i pomieszczeniach wyimaginowanego biurowca, widzowie współtworzą sceny spektaklu.

Scenografia utrzymana w konwencji lat siedemdziesiątych zbudowana została z setek akt, stosów papierów, starych biurek i krzeseł, nieużywanych od dawna biurowych sprzętów (maszyn do pisania, pieczątek, dziurkaczy). Także kostiumy aktorów przypominają minioną epokę. Spotykamy urzędników, którzy z obłędem w oczach pieczętują każdy skrawek papieru, to znów postacie trzaskające drzwiami i krzyczące na nie rozumiejących niczego petentów. Zawieszona pod sufitem urzędnicza Jego Wysokość kołysze się razem ze swoim biurkiem. Niedostępny, zajęty swoimi sprawami, unosi się ponad tłumem.

Grono archiwistów z troskliwością ogrodników pielęgnuje stosy papierów. Z wielkim poświęceniem wspinają się na drabiny, czołgają po półkach regałów. Utrzymują pozorny porządek, okadzając dymem z pszczelarskiej dmuchawy i przycinając sekatorem wysypujące się z półek akta, nie bacząc na ich treść.

Bezsensowny, nieefektywny pośpiech cechuje gońców przenoszących w tę i z powrotem wciąż te same paczki. W ciągłym ruchu jest także królowa sekretariatu - pani Bogusia. Szybkimi, drobnymi kroczkami, stukając obcasami szpilek, nieustannie miota się między dzwoniącymi telefonami i czajnikami z herbatą. W przerwach obficie podlewa dawno zaschnięte rośliny doniczkowe. Zagubieni w chaosie petenci spotykają równie udręczonych urzędników. Widzimy wijących się bezradnie biuralistów, uwięzionych w wieży z krzeseł i biurek. Maszynistki zsuwające się po pochylni i wciąż od nowa wdrapujące się do swojego miejsca pracy. W boksie, po brzegi wypełnionym papierami, zauważyć można głowę, a potem już tylko stopy tonącego w dokumentach Księgowego.

Dźwiękowe tło spektaklu stanowi muzyka organowa. Wysoko, ponad tym zgiełkiem i krzątaniem się dostrzegamy jej wykonawcę. To starzec z kilkumetrowymi włosami, niewzruszony, pełen dostojeństwa, nie zważając na nic, gra na organach - symbol trwania, może czasu?

Spektakl 36,6 możemy potraktować jako ironiczne spojrzenie na rosnącą wciąż machinę biurokracji i produkowane przez nią oceany papieru. Wielkie biuro to także obraz unifikującej ludzi współczesnej cywilizacji, w której coraz trudniej porozumieć się z drugim człowiekiem. Budzący poczucie bezsilności i przerażenie świat, w którym jeden urzędnik decyduje o życiu lub śmierci tysięcy. W tym kontekście szczególnego znaczenia nabiera miejsce realizacji przedstawienia. To tu przez wiele lat segregowano, stemplowano, zabijano i przetwarzano tysiące naszych „mniejszych braci”.

Spektakl nie ma zakończenia. Tryby wielkiej machiny kręcą się nieustannie. Opuszczając budynek chlewni, nadal słyszymy za sobą odgłosy upiornego biura - stukot pieczątek, maszyn do pisania, dźwięk organów.

36,6 - wszystko w normie.

 

Ten spektakl zwieńczył obchodzone jesienią ubiegłego roku obchody dziesięciolecia poznańskiego Teatru Strefa Ciszy - jednej z najdziwniejszych i najbardziej osobnych grup nurtu alternatywnego w Polsce, prowadzonej przez Adama Ziajskiego. Zrealizowany z ogromnym rozmachem, wykorzystywał biurowe pozostałości po wielkiej, nieczynnej już rzeźni w Garbarach (scenografię stworzyła Ilona Binarsch). Nie ma szans na przeniesienie go gdziekolwiek indziej. Tak jak nie można było przenieść kilku innych przedstawień tej grupy: Obrazu mojego miasta (1997), który anektował przestrzeń całej ulicy Wronieckiej w Poznaniu czy Kurantów (2001), wpisanych w łuki renesansowego poznańskiego Ratusza. Inne spektakle powstały na zupełnie przeciwstawnej zasadzie: można je prezentować właściwie w każdym miejscu. Musi zostać spełniony tylko jeden warunek: wokół powinno znajdować się wielu ludzi, najlepiej nie mających nic wspólnego z teatrem.

Pierwsze głośne przedstawienie tej grupy - Judasze (premiera 1995) - bezkompromisowo zanegowało wszelkie zasady obowiązujące w teatrze ulicznym: żadnych fajerwerków, machania sztandarami, barokowej widowiskowości, ogłuszającej muzyki. Zaprezentowane zostało najpierw podczas festiwalu Malta na poznańskim Rynku, później gościło na placach wielu miast w kilku krajach. W centrum placu ustawiano paskudne pomieszczenie o ścianach z dykty czy jakiejś łuszczącej się sklejki. W ścianach umieszczone były „judasze”, przez które można było zajrzeć do wnętrza. Wszyscy próbowali się do nich dopchać, bo w środku działo się coś dziwnego, panował nieprawdopodobny zgiełk i niewątpliwie toczyła się tam bardzo wesoła zabawa. Ale patrzeć było niewygodnie, widać było tylko zniekształcony fragment pomieszczenia, zastawiony stół, wesołą imprezkę; na podglądających zaś napierali już następni, chcący choć na chwilę „kuknąć” do środka. Taki sposób podglądania „spektaklu” już po chwili okazywał się bezsensowny. Wszystko krzykliwe, bez fabuły, bez widowiskowości. Jakieś oszalałe wesele.

Była jeszcze jedna możliwość - wejście do środka przez drzwi. Ale wcale nie taka oczywista. Bo w środku wesele, a na wesele przecież nie wchodzi byle kto z ulicy. Wchodzą s w o i. Strefa Ciszy bardzo przewrotnie zaprojektowała możliwość uczestniczenia widowni w przedstawieniu, bo nagle okazuje się, że każdy z tłumu stojącego przed „budą” może być „wujkiem”, „dziadkiem”, „chrzestną”, „kolegą z wojska” lub Bóg wie jeszcze kim z rodziny czy spośród znajomych. I może stać się uczestnikiem wesela. Czynnym uczestnikiem. Choć to wesele też jakieś dziwne. Panna Młoda w zaawansowanej ciąży, Anioł kieszonkowiec... Ale jest harmonia. Trunki, zagrycha. No i niebywały harmider.

Mistrzostwo Strefy Ciszy polega na tym, że ta sytuacja włączania w spektakl nie jest sztuczna. Odbywa się w atmosferze ekscytacji, na poły plebejskiego świętowania. Aktorzy mają nieomylną intuicję, kogo można włączyć w akcję, żeby nie było to sztuczne, i żeby sam zaczepiony w tłumie „stryj” czy „ciotka z Lublina” bawili się doskonale. Spektakl ma ramową fabułę, ale uzależnioną od okoliczności, również od inwencji „gości”. Wszystko rozgrywa się w uniesieniu, w atmosferze zgiełku. Nie ma czasu zastanawiać się nad graniem narzuconej roli. Po prostu akcja i reakcja. Akcja przedstawienia to wylewa się na zewnątrz „budy”, to zamyka w środku.

Umiejętność współdziałania, nawet stymulowania widowni, przydała się Strefie Ciszy w kolejnym przedstawieniu. Wodewil miejski (1996) to uroczyste otwarcie Sezonu Kąpieli Miejskich. Strefa Ciszy otwierała sezony w wielu miastach. I zawsze te kąpiele odbywały się w fontannach czy innego rodzaju publicznych zbiornikach. Ubrani w stylizowane stroje aktorzy (fraki, fantazyjne wąsy, pasiaste kostiumy kąpielowe sprzed stu lat), przy wtórze grającej dixielandowe standardy orkiestry zapraszali widzów do wspólnej zabawy. Okazywało się, że w wielu miastach widzowie - często w wizytowych strojach, kobiety w butach na wysokich obcasach - dawali się namówić na taniec w fontannie, po kostki, a nawet po pas w wodzie. By włączyć się do otwarcia sezonu, by wypić toast za jego powodzenie, nieuniknione było wejście do środka akcji. A było warto, bo tu toczyła się zabawa, tańce, „pływanie”. Gdyby do tej ludycznej zabawy aktorom Strefy Ciszy nie udało się zagarnąć widzów, Wodewil miejski nie miałby najmniejszego sensu.

Jedno z najbardziej karkołomnych przedsięwzięć Teatru Strefa Ciszy odbyło się w Krakowie w hipermarkecie „Zakopianka”, a później zostało powtórzone w Poznaniu w supermarkecie M1 (2000) i w Warszawie przed wejściem na Stadion Dziesięciolecia - największy bazar Europy Środkowowschodniej (2001). Akcja Postscriptum polegała na promocyjnej sprzedaży przyjaciela. I należy to rozumieć najzupełniej dosłownie. W wielkim hipermarkecie zostały przygotowane stanowiska, na których znalazło się kilku młodych mężczyzn. Fachowo prowadzono promocję. Można było kupić przyjaciela. Każdy z nich występował pod własnym imieniem, opowiadał o sobie. Nie gwarantował przyjaźni, ale obiecywał, że będzie się starał być przyjacielem. Cena nie była wysoka. Kupiono kilku przyjaciół, w niektórych przypadkach zapewne dla zgrywy. Dla widzów zgromadzonych w supermarketach był to koniec akcji, ale tak naprawdę to dopiero się rozpoczęła. Nabywca odchodził z promocyjnym przyjacielem. „Kupieni” aktorzy Teatru Strefa Ciszy twierdzili później, że wtedy kończyło się granie, starali się być po prostu sobą, zwyczajnie. W zdecydowanej większości przypadków dla osoby decydującej się na nabycie przyjaciela, sytuacja jego nominalnego posiadania była bardzo krępująca. Jedynie w kilku przypadkach znajomość przetrwała dłużej niż kilka godzin.

To ledwie niektóre z przedsięwzięć Teatru Strefa Ciszy. Grupa Adama Ziajskiego zorganizowała też do tej pory wiele jednorazowych akcji i happeningów. Ostatni, dający się przenieść spektakl, Pressing (2002), odnosi się do sportu, do kibicowania, do prezentacji współzawodnictwa na ekranach telewizorów i „na żywo”. Ale w głębszej warstwie ujawnia możliwości sterowania emocjami odbiorców.

 

Z okazji dziesięciolecia istnienia Strefy Ciszy ukazała się bardzo interesująca książka Świat na opak , zredagowana przez Juliusza Tyszkę, w której pomieszczono szczegółowe kalendarium występów oraz krytyczne szkice o teatrze i zapisy rozmów z twórcami. Powstał całościowy obraz działalności grupy. Właściwie niewiele można już dodać. Jedynie kilka marginalnych refleksji, co też staramy się poniżej uczynić.

Spektakle Teatru Strefa Ciszy wydobywają tłumiony w wielu z nas obszar karnawałowego postrzegania świata. Niezwykła to umiejętność: w środku zagonionego miejskiego tłumu sprowokować ludzi do czynnego uczestnictwa w zwariowanym przedsięwzięciu, przyjęcia na siebie roli i uczestniczenia w wielkiej zgrywie (jak w Judaszach ) czy też do włączenia się w uroczystą wspólną celebrację (na przykład w Wodewilu miejskim ). Strefa Ciszy radośnie i żywiołowo potrafi zachęcić „publiczność” do działania, właściwie bez większego dla niej dyskomfortu związanego z poczuciem fałszu czy obawą przed wygłupieniem się. To karnawalizowanie rzeczywistości bardzo przypomina akcje z końca lat osiemdziesiątych, prowadzone przez Pomarańczową Alternatywę. Wtedy były to działania niezwykle silnie uwarunkowane politycznym kontekstem. Wymyślane przez Waldemara Fydrycha-„Majora” teatralizowane happeningi miejskie, wykorzystując żywioł śmiechu, sprawiały, że milicja mająca na serio rozpędzać manifestacje, stawała się bezradna. Każdy, przywdziewając czerwoną czapeczkę, mógł stać się krasnoludkiem czy też uczestniczyć, kryjąc się za tekturowym czołgiem, w wielkich manewrach rozgrywających się na ulicach. Śmiech obnażał absurdy schyłku komunizmu. Teraz Strefie Ciszy przyszło działać w innych czasach. Podobna forma prowokuje dziś całkowicie inne skojarzenia. Bitwy miejskie , rozgrywane w Szczecinie na Placu Żołnierza, to uteatralizowane manewry, potyczki, które toczone były na wielkim rondzie, a którym rytm nadawały zmieniające się światła (zielone to sygnał do ataku, czerwone: należy się przegrupować). Tutaj absolutnie nie chodziło o obalenie ustroju, ale o nadanie światu - poprzez karnawalizację codzienności - nieco bardziej ludzkiego oblicza. Zabawa jest możliwa w najbardziej szarej i codziennej rzeczywistości. A nasze zachowania nie zawsze przecież muszą być racjonalne. W akcję Bitew włączali się bardzo chętnie również przypadkowi przechodnie.

Otwarcie na udział widzów wygląda w działaniach Strefy Ciszy bardzo różnie. Od zorganizowanych działań, w których należy się podporządkować grupie, zachowując oczywiście możliwość wniesienia własnego wkładu ( Bitwy miejskie ), poprzez niewymuszone działanie w ramach karnawałowej rzeczywistości ( Wodewil miejski ), wcielanie się w „rolę” ( Judasze ), konieczność podjęcia całkowicie realnego, życiowego działania, bycia obok „przyjaciela” na równych prawach ( Postscriptum ), albo działania nie zakładające konieczności uczestnictwa ( 36,6 ), aż po prezentacje wykluczające jakikolwiek udział ( Kuranty ). Warto zauważyć, że w każdym z przedstawień (?) inny jest stopień postrzegania go przez widza. W Kurantach widzowie oglądali po prostu sceny przedstawiane w naturalnych „mansjonach” poznańskiego ratusza. W 36,6 stawali się swoistymi petentami koszmarnego urzędu, wciąż jednak poruszali się własnymi ścieżkami, mogli zaglądać we wszystkie zakamarki, ogarniali całość. Ale w wielu spektaklach, w tym w najczęściej granych Judaszach , widz, czy to tylko podglądający przez wizjery, czy zaproszony w charakterze gościa do środka, czy jedynie przechodzący obok dziejącej się akcji, dostrzega zaledwie wycinek. Całość ogarniają właściwie tylko niektórzy z aktorów. To paradoksalna sytuacja. Wielu widzom Judasze wydają się jakaś chaotyczną akcją teatralną, zorganizowana przez nieporadnych amatorów, którym chodzi wyłącznie o „zadymę”. Patrząc chłodnym okiem, z dystansu, dostrzega się niewiele: krzykliwość, plebejskie świętowanie, nawet zgrywę, brak konsekwentnej linii przedstawienia. Jednak ci, którym, choćby przez przypadek, dane było włączyć się w szaleńcze świętowanie wesela, którzy weszli w środek, mogli znaleźć się w sytuacji pogranicznej. Na poły granej, na poły rzeczywistej. W pomieszaniu materii. W świecie karnawału.

Ale nie tylko w zakłóceniu relacji aktor-widz leży wartość przedstawień Strefy Ciszy. Bardzo przewrotnie zwracają uwagę na nasze codzienne zachowania. Z jednej strony, dzięki niezwykłej witalności i radosnej improwizacji wyzwalają, w absurdalnej formie, drzemiącą w nas głęboko potrzebę karnawalizacji codzienności. Niekiedy zmuszają, by bardziej serio, z nostalgią spojrzeć na ulice, którymi na co dzień chodzimy w pośpiechu: poznańska ulica Wroniecka nagle staje się magiczną krainą. Strefa Ciszy skłania też do innego rodzaju zmiany perspektywy naszego postrzegania. Wystarczy tylko nieco przesunąć akcenty, a przepaść dzieląca zwykły urząd od jego parodii okaże się tylko wąską szczelinką. Nabyty [sic] przyjaciel może być tylko kłopotem, bo przecież już na wstępie potraktowaliśmy go jako towar. W ratuszu nad scenami z historii i tradycji miasta znajdzie się tekturowa postać Adama Małysza, największego bohatera polskiej współczesności. Sportowy gest zwycięstwa odsłania swą zaprojektowaną na potrzeby mediów sztuczność (którą odbieramy zazwyczaj jako spontaniczne działanie). Strefa Ciszy zaprasza do zwariowanej zabawy. Ale w tle kryje się, oprócz wielkiej radości, odrobina goryczy. Nic nie jest jednoznaczne. Wszystko jest bezgranicznie wesołe. Nic nie jest takie, jakim się wydaje.

p i k s e l