Agnieszka Fryz-Więcek

 

krótki show o zabijaniu

 

Stowarzyszenie Teatralne Łaźnia w Krakowie

wścieklizna show

czyli strasznie fajni ludzie

według dramatu Pawła Jurka

reżyseria: Bartosz Szydłowski

scenografia: Małgorzata Szydłowska

premiera: 14 marca 2003

 

„Jak nie potrafisz, nie pchaj się na afisz” - głosiło popularne niegdyś porzekadło. Dzisiaj nieaktualne. Zaprzeczają mu uczestnicy teleturniejów, niepotrafiący odpowiedzieć na najprostsze pytanie, czy gwiazdy estrady bez żenady inkasujące miliony za prawo pokazywania w telewizji, jak siedzą na kanapie i oglądają telewizję. Ale oglądanie siedzenia na kanapie w końcu się znudzi, a usłużni spece od oglądalności wymyślą coś nowego. Seks na żywo już był, jedyną prawdziwą atrakcją do zaserwowania pozostało zabijanie na żywo. Kto będzie pierwszy? Jak do tego doprowadzi?

Te pytania zadają sobie artyści, jako pierwsi przede wszystkim filmowcy. Truman Show pokazywał człowieka, którego życie zamknięte zostało w gigantycznym telewizyjnym studio i służyło jako materiał do niekończącego się reality show, tym atrakcyjniejszego, że jego bohater nie miał świadomości bycia nieustannie podglądanym. Ostatnio na ekrany wszedł Show Macieja Ślesickiego, podejmujący temat granic programów typu Big Brother. Występujący w nim spece od telewizji, aby podnieść oglądalność wprowadzili podobny chwyt - w miarę rozwoju akcji opiekująca się uczestnikami pani redaktor Wielka Siostra (Dorota Segda) wbrew swej woli zostaje nieświadomą bohaterką własnego widowiska.

 

Reality na scenie

Zjawisko to zafascynowało Bartosza Szydłowskiego, który zaprosił do krakowskiej Łaźni na „jedyny teatralny reality show”. Premierę poprzedziły utrzymane w tej konwencji spotkania z uczestnikami (czwórką grających ich role aktorów) oraz akcja marketingowa w prasie i internecie. Na stronie www.wscieklizna.pointblue.com.pl można przeczytać ironiczne ankiety personalne zawodników. Premiera przedstawiona została jako Wielki Finał działań, obejmujących kolejne etapy wypełnione konkursami i nagrodami. Mówiąc krótko: luz, bajer i przewaga formy nad treścią.

Twórcy przedstawienia sięgnęli po ironię, zachwalając swoje przedsięwzięcie w internecie: „Na skutek wszechobecnego ogłupienia, szprycowania umysłów i serc, rozbudzania naszych skrytych potrzeb, pragnień i pożądań, ekipa Łaźni, po intensywnych badaniach rynku, postanowiła uruchomić program «Wścieklizna show». Projekt inspirowany wszelkimi idolami, barami, małymi i wielkimi brazerami będzie kusić, mamić, bajerować, zwiększać oglądalność oraz popyt na tabletki od bólu głowy”. Czytając teksty zamieszczone na tej stronie odnosimy wrażenie lekkiej schizofrenii: autorzy projektu kpią z głupoty telewizyjnych programów i jednocześnie korzystają ze stosowanych przez nie chwytów reklamowych. Trudno ocenić, gdzie kończy się dowcip, a zaczyna zabieganie o widza. Na tym jednak polega też atrakcyjność i wrażenie większej autentyczności owego teatralnego projektu, który sytuuje się jakby na pograniczu. Celnie podpatrzone zostało charakterystyczne dla telewizji zżeranie własnego ogona i obracanie się w kręgu produkowanych przez siebie „gwiazd”, bowiem nagrodą w pseudokonkursach są tutaj na przykład kolacje z uczestnikiem (któremu sam fakt udziału w programie nadał oczywiście wyjątkowy status).

W epoce wszechogarniającego podglądania nikt nie jest bez grzechu. Trudno jednak mieć pretensje do telewizyjnych realizatorów, skoro ambitne kino także dryfuje w stronę emocji, jakich dostarcza voyeuryzm. Lars von Trier pod hasłem „szukania idioty w sobie” bez skrępowania epatował nagością (swoją i aktorów). Wrażenie niezbyt szlachetnego podpatrywania przez dziurkę od klucza (na przykład: sceny stosunku z dziewczyną nieco opóźnioną umysłowo) potęgowały zasady Dogmy, sprawiające, że jakość zdjęć Idiotów przypominała filmowanie z ukrycia amatorską kamerą. Nie chcę dyskutować z przesłaniem filmu, z pewnością jednak również (czy nieświadomie?) zaspokajał on niezbyt wybredne potrzeby podglądaczy. Fascynację przemocą jednocześnie piętnują i podsycają Urodzeni mordercy Oliviera Stone'a, gdzie bohaterowie stawali się atrakcyjni poprzez sam fakt bycia zabójcami. Przemoc z seksem umiejętnie połączył ostatnio twórca filmu Nieodwracalne , będącego odpowiedzią na rosnące potrzeby widzów w tej mierze.

Oczywiście stosowanie owych środków można tłumaczyć chęcią wyrwania widza z obojętności i spokoju, przełamania bariery między widownią a dziełem. Trudno jednak wyważyć, ile w owym dążeniu do wbicia publiczności w fotel poprzez zafundowanie jej specjalnego dreszczu emocji jest pastiszu, ironii czy piętnowania negatywnych zjawisk, a ile marzeń o rozgłosie i zwiększeniu oglądalności. Takie czerpanie przez kulturę wysoką z kultury niskiej - zapewne dostarczające tej pierwszej niezbędnej energii - powinno być czynione z rozwagą. Schlebianie niskim instynktom może się mścić...

Niestety Wścieklizna show pod tym względem pozostawia wiele do życzenia, gdyż operuje ostentacyjnie umownymi środkami: wprawdzie oglądamy stosunek seksualny, ale sparodiowany, nie ma keczupu udającego krew, zabici wstają i dołączają do reszty, zamordowane dziecko to tylko główka gumowej lalki.

Teatralny reality show zdecydowanie różni się jednak od filmu czy telewizji - jego uczestnikami stają się bowiem także widzowie, których można w każdej chwili wyrwać do odpowiedzi. Zadając pytania - zarówno banalne (Czy był pan na wcześniejszych spotkaniach?), jak i trudne (Czy homoseksualiści powinni adoptować dzieci? Chłopców czy dziewczynki?), albo brutalnie wciągnąć do akcji (Czy zastrzeli pan dziewczynkę?). Wszystko jedno, jaka będzie reakcja widza, musi się on odsłonić, wyjść ze skorupy, zdeklarować.

 

Tak zwana osobowość, czyli wystarczy być

Jeżeli potrafimy sobie wyobrazić, co sprawia, że ludzie lubią oglądać reality shows, to bardziej złożone są powody, którymi kierują się uczestnicy takich przedsięwzięć. Oczywiście istotny jest motyw finansowy. I chęć zaistnienia w mediach, marzenie o sławie. I tutaj pojawia się paradoks - już sam fakt zaistnienia w mediach zapewnia „sławę”. Nie trzeba niczym się wyróżnić, wystarczy być. Zarówno Show , jak i Wścieklizna show eksponują ten sam chwyt: prezentację bohaterów przed kamerą. Owe materiały z castingu, którego uczestnicy nie mają nic ciekawego do powiedzenia, naiwnie, bezwstydnie i nieświadomie obnażając swoją nijakość, są nieodparcie śmieszne i przerażające zarazem. W jednym i drugim przypadku mamy do czynienia z parodią, by nie powiedzieć - zjadliwą karykaturą, ale jednocześnie zdjęcia te doskonale oddają sposób myślenia polegający na tym, że wystarczy się uśmiechać i paplać co ślina na język przyniesie, aby zaistnieć. Nieustannie mówi się o osobowości (chociaż jej śladów trudno się doszukać), ale tak naprawdę mamy do czynienia z zupełnie nowym rozumieniem tego terminu. Przypomina się bohater Dzikości serca , który nie rozstawał się z kurtką z wężowej skóry, gdyż - jak twierdził - to była jego osobowość. Kiedyś można to było traktować jako żart, dzisiaj zaczyna brzmieć coraz bardziej serio.

Spektakl Szydłowskiego oparty został w dużej mierze na tekście dramatycznym. Wynika stąd pewien dysonans pomiędzy ogólną hurrawesołością i totalnym luzem (akcja naśladuje przebieg telewizyjnych programów wyłaniających idoli mas), a treściami, które sprzedawane są publiczności w czterech kolejnych odsłonach. Dysonans ten stanowi walor widowiska, które nie zatrzymuje się na poziomie skeczu ośmieszającego głupotę mediów. Etiudy aktorskie (scenki w wykonaniu uczestników turnieju) przeplatają się ze wstawkami filmowymi. Są to nie tylko materiały z castingu, ale także rodzaj retrospekcji (na przykład film pokazujący spacerującą po deszczowym krakowskim Rynku parę homoseksualistów, którzy właśnie wzięli ślub w kościele Mariackim). Dzięki poczuciu humoru wykonawców mamy do czynienia z inteligentną parodią.

Przedstawienie rozpoczyna się od ciekawie pomyślanych i zagranych filmowych etiud, których tematem jest informowanie uczestników o tym, że dostali się do programu. To też chwyt zaczerpnięty wprost z telewizji. Prowadzący DJ Prezes - w tej roli sam reżyser - po kolei zawiadamia bohaterów (Robina, Anulkę, Bachę i Qpsko), wykorzystując nieodłączny w tego typu produkcjach element zaskoczenia (prawdziwego albo odegranego). Trudno się nie śmiać, gdy jeden z bohaterów zostaje przyłapany w łóżku z kobietą, drugi w wannie (a potem z przejęcia biega nagi po mieszkaniu); jedną z dziewcząt kamera zaskakuje, gdy w przymierzalni supermarketu pożera ukradzioną właśnie czekoladę, a drugą odnajduje w konfesjonale. Wszyscy oczywiście - od razu lub po chwili, gdy ochłoną - wyrażają szaloną radość z powodu dostania się do telewizji.

 

Zabijanie lepsze niż seks

Po filmowym wstępie akcja przenosi się do studia (czyli na scenę), gdzie zawodnicy odpowiednio dynamicznie pozdrawiają publiczność, po czym każdy z nim prezentuje przygotowany przez siebie program (gościnnie występują w nim pozostali). W finale publiczność głosując wybiera zwycięzcę.

W etiudach odgrywanych przez uczestników - podobnie jak w dramacie Jurka - odnajdujemy ślady inspiracji autentycznymi wydarzeniami. Wątki dramatu zostały jednak przekomponowane, wybrano z nich jedynie niektóre tematy, sceny czy zarys akcji. Znacznemu przetworzeniu uległa scenka przygotowana przez Anulkę (Anna Wielgucka), której tematem jest kupowanie „ego” w supermarkecie, a spirala absurdalnych wydarzeń prowadzi do pierwszego zabójstwa. Obie „uczestniczki” - Anulka i Bacha (Barbara Kurzaj) - zostały wykreowane na duet Tatu. Ten pierwszy poddawany ocenie publiczności „program” to właściwie rodzaj rozbudowanej choreografii estradowej, a towarzysząca mu piosenka w wykonaniu rosyjskich lolitek-pseudolesbijek dobrana została nieprzypadkowo. Image młodych piosenkarek to przecież nic innego, jak profesjonalnie przygotowany produkt, opakowanie, które ukrywa wielkie nic.

„Program” Robina (Robert Koszucki) wystylizowany został z kolei na talk show z aktywnym udziałem publiczności. Bacha (jak Ophrah Winfrey czy Ewa Drzyzga) wypytuje widzów, czy homoseksualiści powinni adoptować dzieci. Zaczerpnięty z dramatu kuriozalny wątek sklepu, w którym kupuje się dzieci, przeplata się z rozbudowaną (dodaną przez twórców spektaklu) interakcją z publicznością, zmuszoną do wypowiedzenia się na drażliwy temat.

Z marzeń scenarzystów, pragnących za wszelką cenę zaistnieć w mediach, podrwiwa program przygotowany przez Qpsko (Jakub Palacz). Reżyser bawi się zderzeniem scenariusza (dwójka uczestników odczytuje i jednocześnie wyśmiewa głupawy tekst) i jego prześmiewczej scenicznej realizacji. Mamy tu wątki znane z kina mocnych wrażeń: włamanie, gwałt, morderstwa. W finale scenarzysta, który właśnie jakby mimochodem zastrzelił człowieka, doznaje olśnienia i z zachwytem stwierdza, że odtąd wszystko, co napisze, będzie miało niezwykłą wartość, gdyż wyszło spod pióra kogoś niezwykłego - mordercy...

Makabryczną historię z pierwszych stron gazet przywołuje czwarty program: kobieta zabija dziecko kochanka, aby nie przeszkadzało w rozkwicie ich miłości. Niewspółmierność formy i drastycznej treści (rozmowa kochanków przypomina telenowelę), wykorzystanie oazowych melodii (tematem rozmowy jest aborcja), precyzyjnie budowany nastrój sprawiają, że finał sceny wywołuje pewien szok.

Chociaż w przedstawieniu jest wiele zabawnych scen, odczuwamy dyskomfort. Nie tylko dlatego, że grozi nam wyrwanie do odpowiedzi. Aktorzy z ogromnym wyczuciem oddają autentyczne reakcje naturszczyków w telewizyjnym studiu, by po chwili podążyć w stronę pastiszu, karykatury, kabaretu. Ta niejednoznaczność i nieprzewidywalność są intrygujące, ale jednocześnie widownia zostaje momentami jakby przyłapana na niewłaściwych reakcjach. Stopniowe przykręcenie spirali absurdu (nagrodą dla zwycięzcy turnieju jest złoty rewolwer z jednym nabojem: nic dziwnego - „zabijanie jest przecież lepsze niż seks”) powoduje, że śmiech zamiera nam na ustach. Finałem bowiem musi być samobójczy strzał, który rozlega się na zapleczu „studia”. Trudno nie pomyśleć w tej chwili o prawdziwym samobójstwie ośmieszonego na wizji uczestnika jednego z programów.

 

„Miernoty całego świata, pozdrawiam was” - wołał zdruzgotamy geniuszem Mozarta Salieri w finale filmu Formana. Nieszczęsny, pozbawiony talentu kompozytor ironicznie błogosławiąc ludzką nijakość miał gorzką świadomość niekwestionowanego zwycięstwa, jakie odniósł zza grobu jego konkurent, Wolfgang Amadeusz. Finał filmu podnosił na duchu. Niestety geniuszy mało, a miernoty - oceany. Nic dziwnego, że zwycięża na wszystkich frontach. Zwłaszcza w telewizji. Fenomen tego nieustannego równania w dół wytłumaczyć dość łatwo. Miernota nie lubi wysilać szarych komórek, lubi zaś oglądać (podglądać) siebie, gdyż utwierdza ją to w przekonaniu, że nawet zupełne zero może być kimś. Programy typu reality show musiały stać się przebojem.

Niepokój, jaki budzi spektakl Łaźni, to wynik świetnie podpatrzonych i trafnie oddanych zachowań. Oglądając głupkowate historie o zabijaniu, które sprawia bohaterom frajdę, zaczynamy mimowolnie zastanawiać się, czy podobne scenariusze nie spełnią się kiedyś w telewizji naprawdę. Czy ludzie ogłupieni, stremowani i umiejętnie podjudzeni nie przekroczą kolejnych granic? Czy „krótki show o zabijaniu” ma szansę wejść na antenę w porze największej oglądalności?

p i k s e l