Iwona Kurz „Pożydki”
Teatr Żydowski w Warszawie Paweł Demirski MARZEC ’68. DOBRZE ŻYJCIE – TO NAJLEPSZA ZEMSTA reżyseria: Monika Strzępka, dramaturgia: Paweł Demirski, muzyka: Stefan Wesołowski, scenografia: Martyna Solecka, kostiumy: Arek Ślesiński, premiera: 14 maja 2016
Znajdujemy się w wielkiej pieczarze – komorze pogłosów, powidoków i powtórzeń – w której rekonstrukcja epizodów z lat 1967–1968 splata się z pamięcią o nich, splecioną z pamięcią o drugiej wojnie światowej, splecioną z pamięcią o emigracji – a może tylko wyobrażeniem o niej. Żydowski Ojciec (Henryk Rajfer) snuje się po scenie z doniczką, w doniczce – modrzew: marzenie Ojca o szczęściu albo sam Ojciec. Wokół kłębi się chór, który o coś krzyczy, czegoś się domaga, czegoś łaknie. Nie ma tu, bo skąd, żadnej narracji. Jest dramaturgia epizodu, podkreślona jeszcze przez charakterystyczną dla teatru Strzępki/Demirskiego podwójność, a nawet wielokrotność tożsamości postaci. Rekwizyty były może niegdyś symbolami; sprawnie użyłby ich Andrzej Wajda, u którego działają zwykle niczym wolne elektrony, gotowe do połączenia z dowolną cząstką i stworzenia nowej wartości, „odnowienia znaczenia”. U Moniki Strzępki działają już jak nie-martwe obiekty. Nieżywe, a oddziałujące, przyczepne. Zleżałe, przecenione – niedowartościowane i przewartościowane jednocześnie – są raczej wolnymi rodnikami, aktywnymi, działającymi, w każdej chwili prowadzącymi proces wycierania, rakowienia i wymierania znaczeń. Wagony i tory – obraz z Dworca Gdańskiego Anno Domini 1968 – wiodły także do Auschwitz i Treblinki: tym obrazem (nie) żyje przecież kultura polska. Ale, jak przypomina ze złością Ojciec, „wszyscy ludzie kiedyś jechali pociągiem” – czy jesteśmy skazani na ciągłe powtarzanie historii? Na czyściec repetycji i skażenie traumatyczną historią? Pytanie pada, lecz pozostaje bez odpowiedzi, bez wskazania wyjścia, jest jedynie elementem gorzkiej diagnozy. Tym razem Demirski parafrazuje raczej samą historię niż teksty literackie czy kulturowe. Gomułka, a ściślej Gomułka-jako-mównica, legendarnie uzależniony od żony, w nierównej początkowo walce z Moczarem, grupa esbeków szykujących prowokację, grupa dziennikarek urządzających słynną „libację” – inscenizuje się tu pewną dynamikę wydarzeń historycznych. Z powodu historii, oczywiście, znaczącą rolę pełnią w tym spektaklu Dziady. Otwiera go rekonstrukcja początku przedstawienia Dejmka, zdjętego przez cenzurę w 1968 roku. To powtórzenie niemal dosłowne, kostiumowe, łącznie ze wschodnim zaśpiewem Guślarza – w tej roli Kazimierza Opalińskiego zastępuje Gienadij Iszchakow. Pojawia się potem scena reakcji publiczności na Dziady, pokazana jako efekt manipulacji; aktorzy grają wówczas ku widowni – to my zatem wystawiamy widowisko narodowe po raz enty („tutaj nawet komunizm musi być narodowy”). Wybór sceny otwierającej jest, być może, kwestią przypadku: to nie jej dotyczyły przecież działania cenzorskie, ale to ją zarejestrowała, pozwalając na rekonstrukcję, kronika filmowa. Wybór ten ma jednak konsekwencje. Po pierwsze, Guślarz zwołuje przecież „czyśćcowe dusze”. I na to wezwanie odpowiadają dusze żydowskie – autor tekstu wygrywa tu kontekst sceny Teatru Żydowskiego, noszącego imię artystki, która wyemigrowała w 1968 roku, ciągle obarczonego ciężarem przechowania tradycji żydowskiej w nienaruszonym stanie. O ile jednak Aktorzy żydowscy Anny Smolar podejmowali kwestię problematycznej tożsamości i możliwego ożywienia tej tradycji, o tyle u autorów Dobrze żyjcie zostają z niej tylko strzępy, a po scenie snują się ponure postacie z bezczasu. Trafiamy zatem z nimi nie do nieba wspólnoty narodowej z III części Dziadów, lecz do czyśćca potępienia: polski czyściec jest żydowski (i oczywiście klasowy). Zwoływaną tu wspólnotę wyraźnie charakteryzuje podział na Polaków i Żydów i dwuznaczny status zombie-podobnych. Noc żywych trupów – którą już pamiętamy z polskich scen (choć może wolelibyśmy zapomnieć) – zmienia się jednak w Teksaską masakrę piłą mechaniczną. Bohater zbiorowy (jego motywacje po części zostają przedstawione jako niejasne, po części – prowokowane przez „górę”) jest uzbrojony. Starsza kobieta, siedząca obok mnie na widowni, co chwila powtarzała „Tak było”, „Ale tak było”, by w dwóch trzecich – nie tak znowu długiego – przedstawienia podjąć refren „No, za dużo gadają”. Demirskiego bowiem, oczywiście, nie tyle interesuje polskie imaginarium, ile użytek, jaki z niego czynimy w aktualnych sporach. Oskarżeni zostają ich aktorzy – politycy i intelektualiści, oskarżone zostają ich media – od książek „starych, choć w nowych okładkach” po fejsbukowe posty i youtube’owe filmiki. Gadanina, w której słowa i rzeczy nie odsyłają do sensów, lecz działają jak „rzutniki oczekiwań, by potwierdzić poglądy”. Powiedz, co sądzisz o Grossie, a powiem ci, kim jesteś. Czas honoru czy pedagogika wstydu? Sprawiedliwi czy szmalcownicy? W każdym razie to u was biją Murzynów. Polaryzacja postaw łączy się z fragmentarycznym i niewiarygodnym statusem dyskusji publicznej, zdominowanej przez media elektroniczne i ich cechy: zajawki, przynęty skrótów, wizualizacje sloganów. To nie historia nas zakaża i skazuje na powtórzenie, lecz my sami wybieramy życie w jej oparach. Ofiarą tego procesu staje się Ojciec, aktor-marionetka na „wiekuistym YouTube-party”, współtworzonym przez wszystkich – niech będzie, że z lewa, i z prawa – którzy znajdą pożytek („pożydek”) w jakimś kawałku jego historii i jego dorobku. Podobnie jak Demirski zresztą. Jako interludium, być może ślad po pierwotnej koncepcji musicalu, powraca postać Mistrza Ceremonii (Roksana Wikaluk) – podobna do tej, którą grał Joel Grey w Kabarecie – nazwana Kobietą z Poglądami. Wygłasza ona stek bzdur, sklejkę zdań z postów, w której nie zgadza się nic, ale wszystko łączy się w emfazie. To współczesna Guślarka, również mówiąca z silnym akcentem wschodnim. Nie śmiałabym podejrzewać Strzępki i Demirskiego o to, że przywołują wypartą (?) heterogeniczność kultury polskiej, choć wyraźna (dwukrotnie powtórzona) jest sugestia, że nie ma to jak „swoi obcy”: zawsze potrafią odpowiednio silnie wywołać ducha wspólnoty. Paweł Demirski przyzwyczaił nas do tego, że błyskotliwie wyrażając aporie i napięcia polskiej kultury, przestawną frazą i przemyślną parafrazą wywoływał śmiech; ten śmiech niekiedy oczyszczał, często zagłuszał wstydliwe przyjemności, płynące z „niepoprawnych politycznie” uczuć i postaw – pisał o tym ostatnio na tych łamach Grzegorz Niziołek w artykule Lęk przed afektem. Autor Dobrze żyjcie odrzuca jednak sam ten język – psychoanalizy czy to zbiorowej, czy indywidualnej, nawet jeśli niejednoznaczny status postaci i obrazów wzywa do umysłowego porządkowania. Terapeuci i ich recepty nigdy nie cieszyli się poważaniem artystycznego duetu – widzowie Nie-Boskiej komedii z entuzjazmem witali okrzyk Anny Radwan: „Wszystkim nam nie dadzą prozacu”. Tutaj nie chodzi już o matriksową pigułkę; to terapia okazuje się niemożliwa i nieskuteczna: Ojciec nie daje się wyleczyć z nie wiadomo czego (traumy wojny, traumy własnego osierocenia, traumy wygnania, traumy bycia ofiarą, traumy bycia instrumentem cudzych traum), Moczar nie czuje się chory i wyśmiewa analityczne interpretacje swojego antysemityzmu. Język psychoanalizy – tak ważny w ostatnich latach w debacie o polskiej przeszłości, w tym przeszłości polsko-żydowskiej – jest tu jednym z oskarżonych. Nie chodzi chyba tylko o to, że jest nieskuteczny, bardziej o to, że posługuje się pojęciami winy i wstydu, że on również jest manipulatorski, że potrzebuje Ojca do snucia nowych narracji, że sam żeruje na istniejących już narracjach. Służy zatem przemocy. (To jednak wątek do rozwinięcia, nie tylko dlatego, że zasadne jednak wydaje się pytanie, czy niczego się nie da przepracować – czy też raczej niczego się nie przepracowuje. W tym sensie różne języki współczesnej dyskusji również są ofiarami procesu, który Demirski/Strzępka próbują obnażyć.) Nie sądzę jednak, inaczej niż pisał Marcin Kościelniak w recenzji dla „Dwutygodnika”, by chodziło tu o – fałszywą – symetrię postaw, ponieważ autorzy skupiają się raczej na symetrii metod komunikacji, języka redukowanego do nośnych haseł i gładkich bon motów. Może dlatego odniosłam wrażenie, że na tej scenie gadają nie tyle za dużo, ile bez przekonania. Być może to efekt przenoszenia pomysłu, być może – dykcji aktorów, odmiennej niż w dotychczasowych przedstawieniach duetu, ale – jak się zdaje – sam autor zrezygnował z plakatowej siły swoich dotychczasowych tekstów. Mało tu grepsów do śmiechu. Demirski zajmuje tym razem raczej pozycję moralisty niż diagnosty i krytyka – uprasza o współczucie dla podmiotów, które mają ożyć pod ręką demiurgów dyskusji publicznej. To niewątpliwie szlachetne, ale też chyba – jałowe. Czytam to jako wyraz bezsilności, może należałoby napisać „naszej”. Zdarzało się temu autorowi „wrzucać” i nowe tematy, i nowe interpretacje; tu raczej dołącza do odwiecznego tańca chocholego, że tylko gadamy i że źle gadamy – i lamentuje. Ma on swoją gorzką siłę w murach starego Teatru Żydowskiego, ale w końcu nawet on szuka dziś nowej formuły na siebie. Demirski wybiera spór o polski antysemityzm – jeden z najżywszych sporów ostatnich trzech dekad – jako modelowy przykład współczesnej dyskusji: „pożydek” zatem angażujący najsilniej, sięgający najgłębiej w przeszłość, najbardziej mroczny. I stawia opisaną już tu diagnozę, że to już nie jest spór, lecz pretekst do okopywania się. Zarazem jednak – w efekcie przywołania kontekstu marca ’68 – skutecznie, nie po raz pierwszy zresztą, zdejmuje odpowiedzialność z ludu: demos nie jest przecież winny manipulacjom władz i aparatu przemocy państwa. Żydowski Ojciec jest u Demirskiego figurą otoczoną przez znanych z nazwiska manipulatorów i prowokatorów oraz bezimienny chór ludzi o różnych postawach. Wszyscy oni dokonują instrumentalizacji żydowskiej historii, sięgając albo po rzeczy-znaki i po różne formy przemocy, symbolicznej i fizycznej. Albo fetysze zatem – albo pały, ściślej piły. Tym, co nowe w zakończeniu spektaklu, jest unoszący się nad stosem rzeczy zapach spalin. Pochodzi z pilarek, pod którymi padł modrzew, wcielenie żydowskiego Ojca. Nie jest to (chyba) doraźna aluzja polityczna do wycinki Puszczy Białowieskiej, raczej przestroga. Słyszymy ich wiele wokół. |
p i k s e l |