Zbigniew Majchrowski błoński w laboratorium grotowskiego
Istnieją książki, istnieją dzieła, o których myśli się przez całe życie. Każdy rok przynosi spostrzeżenia… czy zastrzeżenia […]. Tak jest z Teatrem – czy Instytutem – Laboratorium. […] Nigdy nie przeżyłem głębiej żadnego przedstawienia niż Akropolis, które oglądałem niegdyś w Opolu wraz z kilkunastoosobową widownią… Byłem od początku przekonany, że na moich oczach rodzi się niezwykłość (Błoński, 1981, s. 91). Błoński umieszcza to wyznanie w Romansie z tekstem z 1981 roku, a więc odniesieniem mogą być już wszystkie dzieła Konrada Swinarskiego, prace Tadeusza Kantora z Umarłą klasą aż po Wielopole, Wielopole, wreszcie słynne krakowskie inscenizacje Andrzeja Wajdy, Biesy czy Noc listopadowa. Najpewniej Błoński wspomina przedstawienie z lata lub jesieni 1964 roku, bo 29 listopada w tygodniku „Przekrój” ukazała się jego relacja z Opola 13 Rzędów nie takich jak inne. Z raportów kasowych przytaczanych przez Zbigniewa Osińskiego wynika, że dla kilkunastu widzów grano Akropolis 30 sierpnia, 6 września i 15 listopada; wcześniej, 14 czerwca, z braku widzów spektakl został odwołany, 29 sierpnia publiczność liczyła czterech widzów, a 26 września sprzedano trzy bilety – przedstawienie się nie odbyło (zob. Osiński, 1997). Przywołuję drobiazgowo te dane, aby uzmysłowić, jak dalece niszowe zjawisko zdecydował się wprowadzić Błoński na łamy poczytnego, najbardziej modnego i stylotwórczego czasopisma PRL-u. W późniejszym o dekadę wywiadzie Błoński powraca do tego wątku: Podczas studiów w Krakowie również często bywaliśmy w teatrze. Z tym okresem wiąże się początek chyba najważniejszego w moim życiu doświadczenia teatralnego. Myślę o Jerzym Grotowskim. Poznałem go wcześnie, w Krakowie, potem jeździłem na pierwsze przedstawienia do Opola. Mieli niewiele publiczności, starałem się pomóc trochę teatrowi i coś o nim napisać (To wielkie szczęście…, 1991). I dodaje, że dużo ze sobą rozmawiali. [...] nie należy ograniczać się do odtwarzania codziennej rzeczywistości: znaki umowne, symboliczne, skrótowe – uderzają w widza silniej jeszcze i dokładniej. Liczne lektury i badania, podróże do Chin i środkowej Azji, studia nad teatrem przeszłości i teatrem ludów pierwotnych, pozwoliły „13 Rzędom” na opracowanie zdumiewającej techniki sceny, która zniewala i poraża publiczność (Błoński, 1981). Może jednak tym, co porażało publiczność, nie były efekty podróży azjatyckich i studiów nad przeszłością, lecz raczej to, co właśnie pozostało nieopisane, a Niziołek zapewne powiedziałby: wyparte. Błoński referuje zakulisowe prace, ale nie bardzo chce pisać o tym, co zobaczył na scenie. Tłumaczy (się): „Żaden z widzów nie może objąć całości widowiska, tak bogatego, jak obrazy dawnych mistrzów, gdzie każdy szczegół wymaga kontemplacji”. To zestawienie scenografii i kostiumów Józefa Szajny, artysty o wyobraźni dotkniętej doświadczeniem oświęcimskim, z obrazami dawnych mistrzów zdecydowanie oddala, a nie przybliża do materii widowiska. Zamiast przeżycia szoku rozpoznania, widzowie mieliby oddawać się kontemplacji! Oto jeszcze jedno potwierdzenie tego, co skonstatował Niziołek o niedopełnionej recepcji Akropolis: „nawet najwięksi entuzjaści dzieła Grotowskiego nie ośmielili się zobaczyć wszystkiego, co można było w tym przedstawieniu zobaczyć” (Niziołek, 2013, s. 298). Cóż jeszcze z drobiazgów? Widziałem Grotowskiego […] Grotowski jest dla mnie po trosze moralnym wzorem postępowania w obecnej sytuacji w Polsce: tak zupełne oddanie się sztuce własnej, że w wyniku nie tyle obojętność, ile niewrażliwość na otoczenie. Owszem, widzi on wszystko jasno, ale zepchnął to wewnętrznie na drugi plan, a w działaniu artystycznym bezkompromisowy (Błoński, Mrożek, 2004, s. 353-354). Błoński widział więc w Grotowskim twórcę bez reszty skupionego na własnym dziele pojmowanym jak misja, któremu raczej obce były typowo polskie dylematy artysty czy intelektualisty zawieszonego pomiędzy PRL-em a wolnym światem. Oglądałem to przedstawienie tylko dwa razy i wrażenia, jakie odniosłem, pozostały sprzeczne. Byłem wstrząśnięty, porwany, oburzony, ale także znudzony i zmęczony, całość zacierała mi się w mgłę, w niewyrazistość. Dlatego niewiele o nim napisałem; teraz myślę czasem, że nie mogło być inaczej… i że kto wie, czy nie tak właśnie zostało to przedstawienie pomyślane? (Błoński, 1981, s. 129) Przedstawienie, które będąc wciąż jeszcze dziełem-spektaklem, pełniło już funkcję dzieła-wehikułu, przenoszącego odbiorcę w nową domenę poszukiwań, ówcześnie nazywanych parateatralnymi, a co wedle słów Flaszena było „wyjściem poza sztukę teatru, penetrowaniem stref, gdzie nie ma już widzów ani aktorów, lecz jest – poprzez czynne uczestnictwo – szczególne doświadczenie życia w działaniu całym sobą” (1983). Nie umiałbym jednak zostać ani sprawozdawcą, ani ministrantem wrocławskiego Instytutu: bardziej niż deskrypcja lub poddanie zajmowało mnie ogarnięcie ludzkiego zamiaru, który staram się odszukać w wypowiedziach czy przedstawieniach (Błoński, 1981, s. 91). Ironiczny przytyk o ministranturze jest dostatecznie czytelny, niemniej w przypisie Błoński kwituje „dziesiątki artykułów, częściej jednak wyznawczych lub sprawozdawczych aniżeli analitycznych czy interpretacyjnych” (s. 93). Istotnie, niektórzy komentatorzy stawali się niejako mediami Grotowskiego, transmitowali „autoryzowane” sensy. W swych poteatralnych pracach Grotowski dążył do zawieszenia interpretacji na rzecz współbycia; a i wcześniej, w okresie spektaklowym, pożądane wykładnie interpretacyjne podsuwał recenzentom i krytykom Ludwik Flaszen w programach teatralnych czy innych tekstach programowych. Błoński pilnie studiuje wszystkie te materiały, ale po swojemu dramatyzuje własną eksplikację, stale się zarzekając: o ile rozumiem, o ile mogę rozumieć... Zwłaszcza tekst Znaki, teatr, świętość nasycony jest wprost niewiarygodną liczbą zastrzeżeń, mających osłabić – ale dlaczego? – konsekwencję wywodu: „Odpowiedź lepię sobie z napomknięć i decyzji Instytutu, nie chciałbym więc, aby uchodziła za coś innego niż za domysł”, „Bardzo nie lubię przyklejania etykietek. […] Jeśli to więc zrobię, to smutny i z poczuciem winy…”, „jeśli zaś kropki nad i stawiam mylnie czy grubo, chętnie się ze swoich uproszczeń wycofam”, „moja etykietka wprawia mnie w zakłopotanie”, „powiem więc prosto to, co wydaje mi się mniej więcej pewne”, „sucho to brzmi pod moim piórem, niestety”. W istocie Błoński zdeszyfrował uwodzicielski, ezoteryczny język Grotowskiego, a sam zamysł uznał za przynależny „do wielkiej rodziny mistyk panteistycznych” – i to właśnie o tym eseju krąży legenda, że Grotowski nie chciał dopuścić do jego opublikowania, a potem wielokrotnie okazywał swoje niezadowolenie. Zbigniew Osiński w książce Spotkania z Jerzym Grotowskim przytacza jego wypowiedź zanotowaną 4 stycznia 1997 roku: Zupełnie błędne jest stwierdzenie Jana Błońskiego, który napisał, że myśmy w Apocalypsis wyrzucili Chrystusa. To jest taka ograniczona tępota prawomyślnego katolicyzmu, nawet u bardzo inteligentnego skądinąd człowieka. Jego ograniczenie katolickie (Osiński, 2013, s. 115). Osiński dodaje od siebie: „Po raz któryś już poruszył ten problem, jak widać, bardzo dla niego ważny i bolesny” (s. 155). Nawet po blisko trzydziestu latach. Co do mnie, to pod koniec lat siedemdziesiątych trudno mi z nim było się dogadać. […] usłyszałem, że powinienem pojechać do Wrocławia, wziąć udział w ćwiczeniach, w Special Project… […] Takie zaproszenie znaczyło: zaufaj mi, poddaj się, nie dyskutuj. I tu otwiera się problematyka wolności, której chyba Grotowski nie przemyślał, przynajmniej w odniesieniu do innych” (Grotowski… 1989, s. 122). Jest to wypowiedź szczególnie ciekawa w kontekście wcześniejszego listu Błońskiego do Czesława Miłosza z kwietnia 1980. Oto najbardziej wymowne wyimki oddające wyznawczą aurę tej korespondencji: [...] moje przylgnięcie do Twojej poezji było – teraz to sobie uprzytamniam – niesłychanie irracjonalne, nie zawsze dobrze ją rozumiałem, ale nie odczuwałem nawet potrzeby, żeby ją „badać”, rozbierać na części, analizować itd. […] Trudno pisać o tym, co przyjmuje się – a pewnie też odczuwa – całkowicie, z zupełnym zaufaniem (przytoczenie zawdzięczam Małgorzacie Szumnej, podkr. moje – ZM). Jeżeli ma się w pamięci aurę stylistyczną wypowiedzi Grotowskiego, nietrudno posłyszeć w tej epistolarnej konfesji te same rdzenie kluczowych słów. Grotowski mówił o akcie całkowitym (w okresie Teatru Laboratorium) i o ufnym spotkaniu (w okresie Instytutu Laboratorium): „powinno dziać się to, co najprostsze, najbardziej elementarne, ufne między istnieniami” (to zdanie zostało zresztą zacytowane przez Błońskiego w eseju Znaki, teatr, świętość). A zatem w odniesieniu do poezji Miłosza Błoński zawiesza krytyczną praktykę, przyjmując postawę oczekiwaną przez Grotowskiego. [...] nie byłem człowiekiem teatru, teatr był dla mnie przy literaturze. […] nie mam dostatecznej pamięci do przedstawień. Lepiej pamiętam to, co jest tekstem i tu mogę syntetyzować. Mam inną wrażliwość, bardziej klasyczną (To wielkie szczęście…, 1991). A przecież, zajmując się Wyspiańskim, Witkacym, Gombrowiczem, skupiał uwagę na twórcach, którzy mieli wyjątkowe wyczucie teatru, a nade wszystko teatralności istnienia, więc nie zawierzałbym bez reszty tej autocharakterystyce. Mnie to o tyle nie przekonuje, że nigdy nie brałem udziału w takich szkoleniach czy treningach uczuciowo-intelektualnych. Bardzo trudno byłoby mi się poddać takiej praktyce; ten rodzaj działań jest takim czarownictwem trochę; obawiam się, że jest pewnego rodzaju gwałtem na człowieku – gwałt to jest słowo za mocne – manipulowaniem człowiekiem, to może być niebezpieczne, a mnie takie rzeczy były bardzo obce. Błoński lubił powtarzać za Miłoszem: „Mali są ludzie, wielkie są ich dzieła”. I może dlatego wolał pisać o dziełach, a nie wikłać się w formę międzyludzką. Byłby gotów wejść w dialog nawet z dziełem-procesem (w końcu każde grane na żywo przedstawienie teatralne ma taki charakter), ale w utopijnym programie Grotowskiego nie widzi miejsca na krytykę, nie znajduje zadania dla krytyka. W nowym wspaniałym świecie współbycia, współczynienia, nie ma już oczekiwania na interpretację – i z tym właśnie najtrudniej przychodzi pogodzić się Błońskiemu. Owszem, jeszcze interpretuje sam scenariusz inicjacji w ten świat, ale nie zamierza oddać się temu scenariuszowi we władanie. To świat nie do dyskusji, a Błoński zapewne uważał dyskusję, dialog („nawiązanie dialogowej styczności z coraz to innymi zjawiskami”, by użyć słów Janusza Sławińskiego), a chociażby pogawędkę za konieczny aspekt istnienia. „Pokój szczęśliwość, ale bojowanie byt nasz podniebny”.
Tekst wygłoszony podczas konferencji „Czytanie Błońskiego” zorganizowanej przez Wydział Polonistyki UJ w maju 2014 roku.
Bibliografia 1 Dla ścisłości można by jeszcze dorzucić garść wypowiedzi w publikowanych wywiadach i dyskusjach, szczególnie: Eklektycy czy doktrynerzy?, Grotowski ciągle tajemniczy. |
p i k s e l |