FRIEDERIKE FELBECK

medale, krew i milczenie

 

 

Düsseldorfer Schauspielhaus

Swietłana Aleksijewicz

WOJNA NIE MA W SOBIE NIC Z KOBIETY

reżyseria: Michał Borczuch, adaptacja: Tomasz Śpiewak i Michał Borczuch,

muzyka: Daniel Pigoński, scenografia i kostiumy: Anna­-Maria Karczmarska,

premiera: 21 grudnia 2012


W stożek światła wchodzi kobieta w futrzanych butach i staromodnej sukience w kwiatki. Opowiada, jak wojna wkroczyła do wsi, jak ona i inne kobiety uzbroiły się, żeby stworzyć ruch oporu przeciw niemieckim zdobywcom. „Strzelano przez okna”. Jedna kula zabiła matkę, która była łatwym celem, bo z powodu zimna okutała się w kurtkę ojca. Wiele lat później jej córka, która jeszcze tego samego dnia zdecydowała się wstąpić do Armii Czerwonej, opowiada, jak – śpiewając – jechała z towarzyszkami broni na front. Jej głos dobiega z taśmy – niewyraźny, nadszarpnięty zębem czasu dokument dźwiękowy. Aktorka Karin Pfammatter jednocześnie niemo recytuje te słowa, akustyk emituje dźwięk wzdłuż i wszerz sali, a ona wodzi za nim wzrokiem. „Tylko martwy Niemiec to dobry Niemiec!” – mówi, a publiczność Düsseldorfer Schauspielhaus się śmieje. Zainicjowana przez sowieckie biuro polityczne nienawiść nie trwa długo: kiedy bohaterka zwleka pokiereszowanego towarzysza boju z pola, inny ranny, żołnierz wrogiej armii, błaga, żeby go dobić. Kobieta drze na kawałki ubranie i opatruje mu rany, a chwilę potem Niemiec grozi jej pistoletem. Ale wtedy spada jej czapka i wysypują się spod niej jej długie włosy. Dziewczyna! W ostatniej chwili żołnierz darowuje jej życie.
Podczas gdy w Niemczech i wielu krajach Europy zniesiono obowiązkową służbę wojskową na rzecz zawodowej, a kobiety dopuszczono do pracy w siłach zbrojnych, reżyser Michał Borczuch serwuje rozdział z historii kobiet w armii. Rozdział nieznany szerzej niemieckiej publiczności i chętnie pomijany w podręcznikach historii. Tylko w samych Niemczech w czasie II wojny światowej w służbach pomocniczych Wehrmachtu służyło pół miliona kobiet – de facto żołnierek. Ich męscy towarzysze szyderczo nazywali je „dziewczynami-błyskawicami” od symbolu na rewersie oznaki korpusu wojsk łączności. Podczas wojny sto tysięcy spośród nich służyło na froncie w charakterze pomocnic przy obsłudze dział. W 1945 roku Hitler do ostatnich starć z aliantami wysyłał także uzbrojone kobiety (i dzieci). Przeciw nim w Związku Radzieckim walczył milion czerwonoarmistek. Ich historie przez trzydzieści lat, podczas długich i pracowitych podróży po ZSRR zapisywała białoruska dziennikarka Swietłana Aleksijewicz. Rozmawiała z sanitariuszkami, strzelcami obsługującymi karabiny maszynowe i działa, saperkami, pilotkami, partyzantkami, wreszcie – z praczkami i kucharkami, z wszystkimi tymi kobietami, które walczyły na pierwszej linii frontu lub na tyłach. Wiele z nich po wojnie wróciło do poprzedniego trybu życia – tak, jak w Niemczech i innych krajach, w których kobiety walczyły na wojnie. Nieliczne zostały odznaczone jako bohaterki wojenne. Większość wracała do wojennych doświadczeń w sennych koszmarach lub w upiększanych anegdotach, część okrywała je zasłoną zapomnienia. I tak książka Aleksijewicz, bardziej niż imponującym zbiorem wywiadów, jest osobistym protokołem zbliżeń, wstępu do obcego życia i historią emancypacji tych kobiet.
Być może łatwiej byłoby w grudniu w Düsseldorfie zrobić z tej książki przedświąteczną, dobrze skrojoną sztukę. Przecież co do jednej kwestii panuje zgodność: wojna to nieludzkie przedsięwzięcie. Wszystkim, którzy wchodzą na jej drogę, przynosi krzywdy i okropności. Wojna ma długi oddech: zawieszenie broni nie oznacza jej końca, kolejne pokolenia żyją tym, co zgotowała. W inscenizacji gościnnie pracującego w Düsseldorfie Michała Borczucha Wojna nie ma w sobie nic z kobiety nie stała się jednak tylko pretekstem do dyskusji na temat, jakie skutki ma wojna dla żołnierza, ale też jaka jest wojenna codzienność i jak (inaczej) kobiety pamiętają jej gesty, barwy, zapachy.
Przestrzeń, w której kobiety składają świadectwo, leży pod sklepieniem złożonym z trapezoidalnych tłumików, które zwieszają się z sufitu i coraz niżej opuszczają się nad scenę. Z przodu stoją stoły i krzesła, po lewej stronie znajduje się maszyna do pisania i materace. Borczuch przenosi do spektaklu postać wszechobecnej w książce autorki i pozwala, by alter ego dziennikarki (Elena Schmidt) prowadziło nas przez cały spektakl. Formułuje ona swoje pierwsze, nieco naiwne pytania, bierze mapę w ręce – i przygoda może się rozpocząć! Jej pierwszą rozmówczynią jest kobieta odznaczona Orderem Czerwonej Gwiazdy, wyróżnieniem „za szczególne zasługi w dziele obrony ZSRR zarówno w czasie wojny, jak i podczas pokoju”. Janina Sachau gra bohaterkę Armii Czerwonej z dystansem, dumnie patrzy w dal, ciągle porusza się wojskowym krokiem marszowym, jakby zdalnie sterowana.
Kobiety, które odwiedza Swietłana, są niezdecydowane, dają wymijające odpowiedzi. Dziennikarka próbuje zrównać się z nimi, pozwala zapraszać się do domów, je mnóstwo syberyjskich pierogów, kartkuje albumy ze zdjęciami, które gospodynie kładą na stołach. W jednej z lodówek, niczym w skarbcu, stoi urna. Cztery aktorki przeskakują z jednej postaci w drugą. Siedzą wokół dziennikarki jak w kręgu terapeutycznym, między nimi leży wypchany koń. „Chcę mówić!” – powtarza ciągle jedna.
W przedstawieniu toczy się wiele spośród rozmów zanotowanych przez Aleksijewicz, której książka opisuje jej próby dotarcia do prawdziwych uczuć i wspomnień rozmówczyń. Najpierw mówią one o obcinaniu włosów, o niekobiecych sprawach, o tym, że zaciągnęły się do wojska z radością i że trzymały karabin w ramionach jak lalkę. Jedna, o włosach ciasno związanych w koński ogon (Mareike Hein), jest sceptyczna: „I to pani urządzenie nagrywa historie?”. Swietłana przekonuje: „Wszystko, co wiemy o wojnie, opowiedział kiedyś głos ludzki”. „To niech pani sama coś wymyśli!” – odszczekuje tamta.
Podczas przygotowań do spektaklu w Düsseldorfie – we współpracy z autorką i dramaturgiem Tomaszem Śpiewakiem – najpierw powstała wersja wstępna z wyborem wywiadów z liczącej 345 stron książki. Borczuch i Śpiewak z czterystu rozmówczyń wyselekcjonowali najpierw czterdzieści, potem ograniczyli ich liczbę do trzynastu. Wybrane świadectwa skompilowali i wydestylowali do skojarzeniowego łańcucha wspomnień, niezwiązanych z konkretną osobą, ale przyciętych dla każdej z czterech aktorek. Stefan Schmidtke, dramaturg z Düsseldorfu i pomysłodawca tego projektu, który śledził działalność artystyczną Borczucha w Polsce od 2007 roku, opisuje, że „głównym motorem pracy były improwizacja, przeróbki i rozwój tekstu”. Próby wersji ostatecznej trwały aż do premiery.
Nic dziwnego, że publiczności niemieckiego teatru miejskiego zaserwowano tylko część okropności, które zawiera książka Aleksijewicz. Historia Fiedorowny, pogrzebanej żywcem pielęgniarki, która dla otuchy położyła sobie na piersi książeczkę partyjną, to jeden z najbardziej przerażających wyborów Borczucha i Śpiewaka. Nie zdecydowali się na te opowieści ze względu na ich potworność i krwawość, którymi przesiąknięte są świadectwa spisane przez Aleksijewicz. Opowiadają raczej o przejściu z codziennego życia w niewyobrażalne, z tego, co nie do zniesienia, w przyzwyczajenie. Inscenizacja koncentruje się więc na procesie, w którym wspomnienia odsłaniane są po dekadach milczenia. Efekt jest zaskakujący i burzy wszelkie oczekiwania, jakie widzowie i niektórzy krytycy mieli wobec tego przedstawienia.
Swietłana, alter ego autorki, przeobraża się stopniowo w terapeutkę, która konfrontuje kobiety z ich dawno wypartymi wspomnieniami. I chce coraz więcej. Łapczywie wwierca się w pancerz próżności i nadmiernej pewności siebie Janiny Sachau. Ciągle stawia jej pytanie o seksualność walczących ramię w ramię kobiet i mężczyzn. To przełamanie tabu i w ankiecie, i dla cenzury, która miała wielki wpływ na kształt publikacji rozmów Aleksijewicz w 1985 roku – w bardzo okrojonym i upiększonym wydaniu. Obie kobiety rozbierają się w końcu przed sobą. W jednym z udanych, mądrych i precyzyjnie przemyślanych pasaży w tym złożonym montażu kobieta rzuca: „We mnie tkwi mnóstwo metalu”. I opowiada Swietłanie o swoich niezliczonych ranach postrzałowych.
Karin Pfammatter, która w swoich kolejnych wcieleniach działa bardzo różnorodnie i precyzyjnie, jawi się niczym rajski ptak: ma futrzany turban na głowie, wysokie kozaki i kolorową, połyskliwą sukienkę. Widzimy dwie wersje tej samej historii: samokreujący się mit, gdy tak stoi z przodu w pełnym makijażu. Właściwie chciała zostać nauczycielką. Na jej oczach spalono jej wieś i wszystkich mieszkańców. Stękali, charczeli, płakali. Chór zwierzęcych krzyków splatał się z wojennymi pieśniami. Pfammatter starannie wygrywa wszystkie wariacje, jakie podsuwa jej pamięć. Wielokrotnie próbuje opowiedzieć Swietłanie o pewnej traumatycznej akcji. Rzuciła się na ratunek tonącemu w rzece młodemu żołnierzowi. Cudem go wyciągnęła, by w końcu spostrzec, że trzyma w ramionach jesiotra.
Swietłana ma już po uszy historii kobiet, które coraz mniej kontrolują się podczas opowiadania. Wytrącona z równowagi słucha, jak aktorka Mareike Hein szepcze jej do ucha: miała dziewiętnaście lat, gdy z radością wróciła z wojny do rodzinnej wsi. Dowiedziała się, że odbył się już jej pogrzeb, bo rodzina dawno dostała wiadomość o jej śmierci. „Najpierw musiałyśmy wygrać wojnę, dopiero potem mogłyśmy stać się miękkie”. Przy dźwiękach Śmierci i dziewczyny Schuberta aktorki litują się nad źrebakiem, którego kobieta-strzelec wyborowy zabiła, by zapewnić ludziom jedzenie. To katalizator tego, co nie do zniesienia w ich życiu.
W końcu świadkowie, niczym matki, sadzają Swietłanę, jak dziecko, na lodówce. Borczuch, który szuka w środkach teatralnych rekompensaty słabości aktorskich, pozwala aktorkom bez końca odtwarzać kasety z opowieściami, jak to po wojnie wyzywano je od „frontowych wywłok” i „żołnierskich zdzir”.
Wieczór się ciągnie i tak ma być: historie kobiet układają się jak puzzle, ale inscenizacja jest najmocniejsza, gdy nagle porzuca linearne wątki i gwałtownie przykręca śrubę wspomnieniom.
Na koniec kobiety zestawiają stoły, jedzą ciasto, piją herbatę i wódkę. Swietłana, samozwańcza „historyczka dusz”, dzieli się ze swoimi rozmówczyniami pierwszymi pięcioma rozdziałami książki. To długa, chyba improwizowana podczas prób scena, w której udało się Borczuchowi i jego zespołowi wykroczyć daleko poza materiał, jakim dysponowali. Gdy Swietłana i pozostałe postaci kłócą się o planowany tytuł (Wojna nie ma w sobie nic z kobiety), Borczuch raz jeszcze przeciwstawia prostotę i bezpośredniość kobiet-weteranek układności badaczki-feministki. Z tej pogodnej sceny wynika, że konfrontacja męskiego z żeńskim to, w ujęciu Swietłany, stereotyp. Jedna z kobiet protestuje: „Czy doszłam do Berlina? Doszłam. Napisałam coś na Reichstagu? Napisałam. Więc wojna ma też twarz kobiety”. „Co napisałaś?” – pyta inna. „Ja, Sofia Kuncewicz, przybyłam tu zabić wojnę”.

 

Tłumaczenie: Anna Bugajska

p i k s e l