Teatr Powszechny w Warszawie, koprodukcja z Teatrem Łaźnia Nowa oraz z Festiwalem Boska Komedia w Krakowie
Nieznośnie długie objęcia
reżyseria: Iwan Wyrypajew, scenografia: Anna Met, kostiumy: Katarzyna Lewińska, muzyka: Cazimir Liske
premiera w ramach Festiwalu Boska Komedia: 4 grudnia 2015, premiera w Teatrze Powszechnym: 11 grudnia 2015

 

Aleksandra Majewska
Kosmiczne delfiny

 

Jest przyjemny, grudniowy wieczór. Jeden dzień po warszawskiej premierze Nieznośnie długich objęć Iwana Wyrypajewa. Jesteśmy na sali Teatru Powszechnego. Teraz gaśnie światło. Teraz wszyscy milkną. Teraz reżyser próbuje objąć nieznośnie długimi objęciami całą publiczność. „Teraz” – to słowo, które w dramacie Wyrypajewa powtarza się co chwila: teraz Monika udaje się do wegańskiej restauracji, teraz siada przy stoliku, teraz dostrzega Krisztofa… Reżyser opowiada długą i zawiłą historię życia czworga bohaterów: Amy (Julia Wyszyńska), Moniki (Karolina Gruszka), Charliego (Maciej Buchwald) i Krisztofa (Dobromir Dymecki); wszyscy mają około trzydziestu lat i czują, że w ich życiu czegoś brakuje. Czegoś niezwykle ważnego, bo ten bolesny niedosyt nie pozwala im odnaleźć szczęścia, w poszukiwaniu którego troje z nich przyleciało ze swoich krajów (Polski, Serbii i Czech) aż do Nowego Jorku. Znaleźli najlepszą wegańską restaurację, znaleźli lekkie, nielegalne używki uprzyjemniające im życie, znaleźli obyczajową swobodę i seksualne zaspokojenie, ale to właściwie niczego nie zmieniło. Szczęścia nie ma, a oni orientują się, że znaleźli się w „jakimś jebanym plastikowym worku”.

 

Czyli mamy „teraz”, ale tak naprawdę niewiele się zmieniło od czasów Wujaszka Wani. Wegańskie restauracje oraz modne sałatki, towarzyszące poczuciu pustki i braku sensu, przywołują na myśl dziesiątki herbatek wypitych w sztukach Czechowa i wszystkie zjedzone tam wiśniowe konfitury. Bohaterowie jego sztuk chcieli zagłuszyć bolesną miałkość życia głośnym mlaskaniem; przyspieszyć czas przelewający się powoli przez palce nastawianiem samowaru. Ale każdy dzień był ostatecznie – mimo wszystkich tych starań – taki sam. W Nieznośnie długich objęciach jest podobnie: każdy bohater opowiada właściwie o tym samym. Pojedyncze historie postaci, owszem, różnią się między sobą, ale czy naprawdę to, kto z kim spał, ma ostatecznie jakieś znaczenie? Losy bohaterów splatają się niewygodnie ciasno. Ten splot buduje nieodparte wrażenie, że w każdej chwili można dowolnie przestawić elementy tej układanki, ale to w niczym nie zmieni jałowości indywidualnych losów. Wyraźna różnica między światem Czechowa a Wyrypajewa: w XXI wieku postaci w przerwie pomiędzy wypowiedziami piją wodę, nie herbatę.

 

Czechow w listach do przyjaciół uskarżał się często na to, że jego sztuki są wystawiane w fatalny sposób – zamiast komedii, które pisał, oglądał inscenizacje sentymentalne i ponure. Iwan Wyrypajew nie może mieć powodów do skargi: jest jednocześnie autorem tekstu i reżyserem Nieznośnie długich objęć. Dzięki temu połączeniu osiągnął pewną – trudną do opisania słowami – atmosferę intymności i swobody, która panuje na scenie i przesiąka na widownię. Teatr bezpośredni; aktorom poleca w nim, by byli „przekaźnikami” – osobami, które spotykają się z widzami i opowiadają historie. Teatr ma przez chwilę być przestrzenią „odteatralnioną” i dzięki temu – według dramatopisarza i reżysera – ma zostać nawiązany kontakt pomiędzy aktorem a widzem. Jeśli widz zgodzi się podążać za wskazówkami Wyrypajewa, będzie mógł poczuć te objęcia niemal fizycznie.

 

Aktorzy mają na sobie neutralne, ciemne ubrania, a scenografia (Anna Met) ogranicza się do czterech krzeseł i jednego białego neonu wiszącego nad sceną. Więcej nie potrzeba, bo siła tej inscenizacji tkwi w tekście. Słowa razem z ruchem scenicznym, ograniczonym do wstawania i siadania na krzesłach, tworzą całość kompozycji. Aktorzy nie odgrywają poszczególnych scen tego dramatu, lecz raczej opowiadają publiczności o życiu postaci. Szepczą, mówią łagodnym, pozbawionym emocji tonem, który sprawia, że nawet przekleństwa tracą na wulgarności. Słyszymy zarówno dialogi, jak i myśli postaci: chwilami rozmawiają w swoim wnętrzu z jakąś bliżej nieokreśloną siłą wyższą, wszechświatem czy kosmosem Mówią o tym, co czują, i o swoich największych lękach. Za pomocą wyznań przeciętnego trzydziestolatka autor próbuje opowiedzieć o metafizyce i transcendencji, co nie jest zadaniem łatwym. Wyrypajew szuka szczęścia i poezji we współczesnym świecie, bada, czy „ja jebię-Monika” i „o kurwa-Charlie” mają szansę na coś więcej niż orgazm po wydaniu kilku tysięcy dolarów w jedną noc na płatny seks i używki. Aby te badania były możliwe, reżyser – tak jak w poprzednich swoich przedstawieniach – pozbawia aktorów obowiązku odgrywania ról, sadza ich na krzesłach na wprost publiczności i każe im opowiadać kiczowate i lekko udziwnione kosmicznymi akcentami historie. Według wizji rzeczywistości zaprezentowanej w tekście i spektaklu Wyrypajewa, w kosmosie wszystko jest jednością. Życie na ziemi to stan przejściowy, po którym ludzkie ego przyjmuje inną, lepszą formę. Wyżej od człowieka w tej iście magicznej hierarchii stoją delfiny i kosmici. Można się z nimi swobodnie komunikować i dzięki temu odnaleźć błogi spokój i szczęście. Jako pierwsza głos kosmity słyszy Monika po dokonaniu aborcji. Od tego momentu zaczyna żyć w równoległej rzeczywistości, ponieważ jest w stałym kontakcie z istotą wyższą, która ma pomóc jej osiągnąć szczęście i poczuć, że żyje naprawdę.

 

Jaka jest różnica pomiędzy kiczem ordynarnym a kiczem wyrachowanym, zastanawiał się kiedyś Leszek Kolankiewicz, pisząc o sztuce Mrożka Miłość na Krymie*. Doszedł do wniosku, że ten drugi ma być apelem do odbiorcy, by zastanowił się nad kiczowatością własnych przekonań i wyobrażeń, więc tym samym należy uznać, że kicz użyty przez autora celowo próbuje te przekonania zburzyć. Wydaje się, że właśnie taką funkcję w przedstawieniu Wyrypajewa odgrywają wszystkie truizmy i „prawdy” na poziomie filozofii Paulo Coelho, odkrywane przez bohaterów. I to dzięki konsekwentnie użytej kiczowatej, lekko poetyckiej formie tekstu spektakl nie popada w banał. Spektakl ten banał boleśnie punktuje.
Podobnie jak w poprzednich produkcjach (przede wszystkim w UFO. Kontakt) – niezwykle ważny jest dla Wyrypajewa dialog z publicznością, próba nawiązania bliskiego kontaktu, by dzięki niemu móc mówić o rzeczach najważniejszych w sposób zupełnie naturalny i prosty. Teatr ma zostać odarty ze sztucznych nadbudówek, teatralnych znaków i gestów, skupić się na widzu i przekazać mu ze sceny jakiś rodzaj kosmicznej niemal energii, która przynosi ukojenie. Ma widza obudzić, by ten zaczął inaczej postrzegać świat i zaczął go głęboko odczuwać. Wyrypajew próbuje uchwycić małe cząstki sensu istnienia i podzielić się nimi z widownią – jak tego dokonać skuteczniej niż dzięki rozpoznaniu? Dlatego w teatrze reżyser stara się budować poczucie wspólnoty, głębokiego współodczuwania. Pokazuje rzeczy, które można uznać za banały albo za rzeczy najważniejsze. Jedni znajdą w tym podejściu słowiańską poetykę, a inni – bolesną wręcz naiwność i pop-psychologię.

 

Wyrypajew stosuje w swojej inscenizacji zabiegi znane z poprzednich realizacji. Rozpisanie sztuki na aktorski kwartet obserwowaliśmy już w Iluzjach w Starym Teatrze. Tam właśnie mieliśmy okazję przyjrzeć się osobistym historiom opowiadanym przez bohaterów, którzy jednocześnie sami się do nich dystansowali, zaczynając swoje opowieści od frazy „a teraz opowiem wam o…” (w Nieznośnie długich objęciach bohaterowie mówią w trzeciej osobie: „Teraz Amy idzie pod prysznic…”). Dzięki takim zabiegom łatwo podążać za postaciami kreowanymi przez aktorów, bez poczucia nieufności wobec kolejnych melodramatycznych zwrotów akcji. Ponieważ aktorzy zachowują dystans wobec bohaterów i ich losów, to mówią o nich nieco ironicznie, delikatnie kpiąc z kolejnych objawień dotyczących tajemnic wszechświata, doznawanych pomiędzy kieliszkiem wina a bezglutenową sałatką. Te precyzyjnie dawkowane środki aktorskie umożliwiają widzowi wnikanie w świat delfinów i rozkwitających w wyobraźni róż bez poczucia zażenowania. Kpina i poezja okazują się skutecznymi środkami do mówienia o absolucie.
Zakończenie rozczaruje tych widzów, którzy, podążając za myślą reżysera, dali się bezrefleksyjnie „złapać w objęcia wszechświata”. Okazuje się, że jedyną szansą na szczęście – rozumiane jako stan pełnej łączności pomiędzy ciałem a umysłem – jest śmierć. Każdy z czworga bohaterów popełnia samobójstwo (tylko Krisztof zostaje zamordowany, ale też niejako na własne życzenie). Wyrypajew daje swoim postaciom wewnętrzne delfiny i czerwone, rozkwitające w ich ciałach róże tylko po to, by odkryli, że aby odnaleźć błogie poczucie spokoju, muszą umrzeć.

 

Finał, niczym deus ex machina, nie przynosi żadnych nieznanych człowiekowi rozwiązań. Zdaje się jednak, że Wyrypajew nie starał się przedstawić swoich odpowiedzi i wizji, lecz pokazać widowni, na czym nieustannie (i to od setek lat!) upływa ludzkie życie; a upływa na głupstwach. To jest najbardziej bolesne i wstrząsające. Bardziej niż odkrycie, że odpowiedzią jest śmierć; śmierć przynajmniej głupia nie jest.

 

* Notatki po spektaklu „Wujaszek Wania”, www.e-teatr.pl/pl/artykuly/145050.html

p i k s e l