Magda Stojowska

 

postawić na scenie dziecięce trójwymiarowe leporello

 

Helgard Haug i Daniel Wetzel (Rimini Protokoll)

vùng biên gió‘i

dramaturgia: Sebastian Brünger, scenografia: Simeon Meier,

dźwięk: Michael Weishaupt, światło: Marc Jungreithmeier, Petra Pazek,

premiery: 9 października 2009 (Drezno), 2 listopada 2009 (Praga)

 

 


podczas ostatniej edycji Praskiego Niemieckojęzycznego Festiwalu Teatralnego można było zobaczyć premierowe spektakle najnowszego projektu grupy Rimini Protokoll. Tą nazwą, bez względu na to, czy dany projekt tworzyli wspólnie, we dwójkę czy też indywidualnie, podpisuje swoje projekty autorski i reżyserski kolektyw: Helgard Haug, Daniel Wetzel i Stefan Kaegi. Ich projekty teatralne poprzedzają naukowe, socjologiczne, dziennikarskie poszukiwania, a scenariusze opierają się na indywidualnych historiach osób, które Rimini zaprosili, by stali się opowiadaczami i jednocześnie aktorami. Zespół Rimini nazywa ich „ekspertami”, bo to każde doświadczenie jest „ekspertyzą”, która składa się na scenariusz i inspiruje teatralną pracę. W ten sposób „protokół” jako tekstowy genre zderzony zostaje z teatralną formą, a ironia, podważenie i nieufność wobec teatru prowadzi w nowe rejony teatralne, często nazywane tutaj teatrem dokumentarnym. Tym razem team w osobach Helgard Haug i Daniel Wetzel miał podjąć temat sąsiedzkich stosunków między Niemcami a Czechami. Swoje poszukiwania rozpoczęli na wiosnę 2008 roku podróżami po czesko-niemieckim pograniczu, które dokumentowali zapiskami w dzienniku. Ostatecznie tematem projektu stała się jedna z najliczniejszych mniejszości, zarówno w Niemczech, jak i w Czechach – mniejszość wietnamska.

Przeciętnemu Czechowi Wietnamczycy znani są przede wszystkim jako właściciele bardzo licznych sklepików nocnych, warzywniaków, studiów pielęgnacji paznokci oraz salonów gier. W różnych punktach czesko-niemieckiej granicy mają stoiska z towarami, które reklamują hasłem: „Ceny na samej granicy”. Mniej więcej dwa razy w tygodniu straż przygraniczna likwiduje nielegalny towar, który zostaje potem spalony, ale następnego dnia sprzedających i towarów jest znowu mnóstwo, a produkty – rzeczywiście tańsze niż gdziekolwiek. Do NRD tysiące Wietnamczyków przybywały falami jako kontraktowi robotnicy. Byli przyuczani do zawodu i otrzymywali prawo legalnego pobytu. Po roku 1989 ich sytuacja bardzo się skomplikowała. Zjednoczone Niemcy wspierały powroty Wietnamczyków do domu (wyjeżdżającym oferowano 30 tysięcy marek odprawy), jednocześnie coraz bardziej zaostrzały przepisy pozwalające im legalnie pracować i mieszkać. Rimini Protokoll zaprosili na scenę przedstawicieli dwóch wietnamskich generacji. Trzech „ekspertów” urodzonych około 1960 roku i trzy młode „ekspertki” urodzone w latach osiemdziesiątych. Najstarszym opowiadaczem jest Niemiec, emerytowany wojskowy po osiemdziesiątce, który pod koniec swojej kariery opiekował się robotnikami wietnamskimi przybywającymi do NRD. Na scenie trzy młode Wietnamki stoją przy trzech mini-stoiskach, na których widzimy swetry, mundury, spodnie i podkoszulki zapakowane w folię, takie, jakie znamy z wietnamskich sklepików i targowisk. Dziewczyny opowiadają o swoich stoiskach oraz o wielkim targowisku SAPA, które mieści się w Pradze i zwane jest „małym Wietnamem”. Aby wprowadzić nas lepiej w życie targowiska, co pewien czas podchodzą do biurka z boku sceny, na którym stoi rzutnik. Na nim rozłożony jest plan targu SAPA, który w miarę opowiadania podkreślają, opisują, zaznaczają na nim trasy. Jeśli ktoś, na przykład, opowiada widzom o swoim stoisku, a potem mówi, że teraz pójdzie do fryzjera (i robi przy tym umowne dwa kroki w lewo) dziewczyny skrupulatnie zaznaczają na planie pokonywaną przezeń trasę. Zapełniający się oznaczeniami plan, rzucony na ścianę w głębi sceny, staje się prowizoryczną geografią losów opowiadaczy. To, co obserwujemy, wygląda nie tylko jak jakiś „niby” teatr – często ktoś się myli, ktoś kogoś pośpiesza – ale też sama sytuacja opowiadania o szczegółach życia na targowisku i próby unaocznienia tego w całej prozaiczności budują dystans między widownią a ekspertami – kłopotliwe jest być widzem, trudno uchwycić się formy, skoro to, co oglądamy, jest tak niewinne w swojej banalności.

Coraz bardziej gęstnieją indywidualne historie. Poszczególne osoby, stojąc na środku sceny, opowiadają o swoich emigranckich doświadczeniach. Pewna kobieta, która świetnie mówi po niemiecku, wykazała się wyjątkową odwagą i siłą, ukrywając się długo, żeby nie zostać odesłana do komunistycznego Wietnamu. Opowiada o ludziach, którzy jej pomogli. O dylemacie: zostać w NRD czy jechać dalej. Mówi z lekkim uśmiechem, wdziękiem i pięknie. Pewien mężczyzna od dawna jest bez pracy. Pracował w kilku zawodach, ale – w przeciwieństwie do wielu rodaków – nie udało mu się rozkręcić swojego interesu. Teraz jest mu ciężko. Pisze ksiażkę i marzy, żeby kiedyś ją wydać. Opowiada nam jej zawikłaną fabułę. Cała jego rodzina do tej pory mieszka w Wietnamie. On mówi tylko po wietnamsku. Jest przejęty swoimi historiami. Gestykuluje, jakby chciał pokonać bezradność, niepewność, nawiązać kontakt. Młode dziewczyny, które opowiadają o targowisku, mają ambitne plany. Chcą studiować medycynę, ekonomię, stosunki międzynarodowe. Jedna z nich – Lenka, ma swój blog na czeskim portalu, który został odnotowany na łamach większych czeskich gazet. Wesoło opowiada o tym, jak – podobnie do wielu innych wietnamskich dzieci w Czechach – z rodzicami spędza tylko weekendy, a pozostałe dni w czeskiej rodzinie, której rodzice płacą za opiekę. Lubi być u swoich czeskich opiekunów i rozumie, że rodzice nie mają czasu na dzieci, bo całymi dniami pracują. Dziewczyny płynnie przechodzą z czeskiego na niemiecki albo angielski. Mają wdzięk i poczucie humoru. Całkiem się zasymilowały, ale zdają sobie sprawę z kosztów, jakie ponoszą ich rodziny na co dzień, żeby im było lepiej. Już teraz wietnamskie dzieci w czeskich szkołach to jedni z najlepszych uczniów. Rodzice zapewnili im mocny start, a one zamierzają to wykorzystać.

Wewnątrz tych opowieści rozbrzmiewają też historie rodzinne. Powiększone zdjęcia krewnych, rodziców albo wujków opowiadacze przynoszą zza kulis. Jeden mówi o ojcu, który był dyplomatą w ministerstwie spraw zagranicznych Północnego Wietnamu. Za chwilę na scenie postawi ogromne zdjęcie grupy rodzinnej: u boku jego ojca wmontowana jest fotka Jane Fondy – ojciec dwa razy oprowadzał Jane Fondę podczas jej wizyt w Wietnamie. Na innym ogromnym fotomontażu babcia, ciocia, matka i wnuczka pozują do turystycznej fotografii. Między nimi mężczyzna w mundurze – to jeden z ekspertów z czasu, kiedy przez rok, służąc w armii wietnamskiej, odpowiadał za skład amunicji na obrzeżach szlaku Ho Chi Minha. Kiedy opowiada o bombardowaniach, inni rzucają ślepe naboje – kolejne prowizorium, znak na skraju umowności i żartu.

Podczas całej opowieści właśnie takie proste chwyty coraz bardziej rozbudowują scenografię – poza przeskalowanymi fotografiami pojawiają się wycięte z kartonu drzewa (kiedy mowa o walkach partyzanckich w Wietnamie), biały transparent trzymany przez dwóch opowiadających, na który rzucone są fragmenty dokumentalnych filmów o wojnie w Wietnamie i o szkoleniach, jakie przechodzili robotnicy przybywający do Niemiec Wschodnich. Z boku sceny stoi wyświetlacz elektroniczny, na którym przebiegają czerwone teksty różnych tłumaczeń – na niemiecki, na czeski, na wietnamski. Wyświetlacz przypomina typowe „szyldy” wietnamskich salonów gier, które z daleka migają czerwonymi cyframi – dla wtajemniczonych są zaproszeniem do trwającej właśnie gry.

Przeplatające się opowieści, minimalistyczna choreografia, umowne gesty i zabiegi nadają całości ciekawy rytm, który coraz bardziej wciąga widza. Zabawna jest scena, kiedy kramiki targowe zostają złożone i zmieniają się w ogromne drewniane pudła. Starsza generacja ekspertów opowiada o ogromnych paczkach, które kontraktowi robotnicy mogli posyłać krewnym pod koniec swojego pięcioletniego pobytu. Paczka mogła mieć nawet dwa metry sześcienne i ważyć tonę! I tak dowiadujemy się o żelazkach, wszelkiego typu narzędziach, maszynach do szycia i sprzęcie domowym, które bardzo pomysłowo upychano w pudłach. Każdy drobiazgowo odtwarza zawartość swojej paczki oraz sposoby pakowania, ukrywania niedozwolonych towarów. Eksperci na wyścigi opowiadają, jak przygotowywali wysyłkę, ile w nią zainwestowali, dla kogo przeznaczone były sprzęty, jaki fortel musieli zastosować, żeby ukryć to czy owo. Pudła są mierzone, przestawiane, czasami ktoś na pudle odpoczywa, podczas gdy kto inny spisuje na nim swoją listę wysłanych rzeczy. Absurd tej sceny bawi zarówno opowiadających, jak i widzów.

Na scenie jest jeszcze jedno biurko, a na nim – mała flaga Wietnamu, z którą dobrze komponuje się czerwony sweter „urzędującego” tu Karla-Heinza Katherta (opowiadacza z Niemiec). W latach siedemdziesiątych był nauczycielem w akademii wojskowej w Dreźnie i zajmował się szkoleniem oficerów jednostek przygranicznych, również oficerów armii wietnamskiej. Od młodości socjalista z przekonania, a od czterdziestu lat namiętny myśliwy. Jego obecność wśród Wietnamczyków jest dwuznaczna. To przedstawiciel dawnego systemu, wierny swoim przekonaniom, życiowo spełniony, zapewne dobrze sytuowany. Szczegółowo opowiada o tym, jak zaczął szkolić przybywających z Wietnamu robotników, jak zawsze był z nich zadowolony – nigdy nie było z nimi problemów. Byli wzorowymi pracownikami, zaangażowanymi, gotowymi do pracy po godzinach. Czasami tylko kłopotliwe stawały się ciąże kobiet. Jeśli za późno było na usunięcie ciąży, dziewczyna wracała do domu – do Wietnamu. Starszy pan budzi nawet sympatię. To wspaniałe, że zgodził się uczestniczyć w tym projekcie. Z drugiej strony, cały czas słyszymy ze sceny opowieści o tym, jak skomplikowane, czasami tragiczne, były losy ludzi zniewolonych przez komunistyczny system. Wietnamczycy opowiadają nam o pozostawionych rodzinach, którym przez lata musieli wysyłać pieniądze i paczki, o nielegalnym przekraczaniu granic, o ukrywaniu się, o wojnie domowej, o ciągłym kombinowaniu, żeby przetrwać, poradzić sobie. Starszy pan w czerwonym swetrze uosabia wszystkie te ambiwalencje, miliony ludzi byłych krajów bloku socjalistycznego takich jak on: nie przez sprzeciw, ale przez współpracę z systemem próbujących nadać mu „ludzką twarz”.

Eksperci na premierowych pokazach podczas festiwalu szukali rytmu dla wspólnej opowieści. W choreografii, polegającej na tworzeniu grup, przechodzeniu z miejsca na miejsce czy wzięciu rekwizytu dla unaocznienia jakiegoś wątku, czasami się gubili. Ale właściwie, im dłużej patrzyło się na lekkość a jednocześnie zaangażowanie, z jakim budowali swoje historie i historie swoich rodzin, swojej emigracyjnej społeczności, tym mniej przeszkadzały zgrzyty, zaburzanie kolejności, przywoływanie się nawzajem do porządku. Podczas całego wydarzenia widownia jakby „topniała” pod naporem prawdziwych historii, które powoli składały się w zawikłany, ale bardzo poruszający obraz mniejszości wietnamskiej. Spokój ekspertów, ich skromność, bogactwo doświadczeń nie tylko ich, ale również ich znajomych, krewnych oraz złamanego wojnami kraju, zderzały się z ich planami na przyszłość, z determinacją, żeby znaleźć miejsce dla siebie i swoich rodzin, pędząc godne, normalne życie. Ich bycie na scenie zdawało się cudownie lekkie – cudownie jest widzieć, że taka lekkość, naturalność, bezpretensjonalność roli opowiadacza są jeszcze w teatrze możliwe.

We fragmentach dziennika Rimini Protokoll znajdujemy taki oto zapisek: „18.VI. Drezno. Próba na scenie. Pomysł żeby na scenie postawić jakieś trójwymiarowe dziecięce leporello, zyskuje kształty”. Niepozorne, szczupłe postacie Wietnamczyków stoją na scenie pełnej kartonowych dekoracji, kartonowych zdjęć. Poruszają się naturalnie, ale posłusznie, w rytm prostej choreografii. Coś rozkłada się przed nami. W prostych gestach, prostych obrazkach, umowny rysunek, tani materiał, prowizorka. To, z czym stereotypowo kojarzyć się może Wietnamczyk, to właśne półprodukt, targowisko i tania estetyka. Leporello „Vùng bi˜n gió’i“ rozkłada się przed nami jak stoisko na wietnamskim targu. Ale dostaniemy tam dużo więcej i dużo lepszych rzeczy, niż mogliśmy się spodziewać.

p i k s e l