Marcin Kościelniak

 

w omsku, czyli w europie

 

 


udział w I Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Akademia w położonym na obszarze południowo-zachodniej Syberii Omsku był ciekawym, barwnym i złożonym doświadczeniem. Pomimo udziału zagranicznych spektakli, pomimo obecności krytyków z kilku europejskich miast, trochę wbrew nazwie i deklaracjom – impreza rozgrywała się przede wszystkim w dwóch wymiarach: lokalnym i krajowym. To, co międzynarodowe, było raczej tłem, punktem odniesienia, a jeszcze bardziej – punktem zapalnym dla rozmów, dyskusji i debat. W konsekwencji konfrontacja zaproszonych spektakli okazała się mniej interesująca i zajmująca od toczących się podskórnie innych – skomplikowanych, do końca trudno uchwytnych – zawodów.

Program festiwalu był na pewno ambitny, miejscami ciekawy, ale przy tym nierówny i niekonsekwentny. Rozłożony na długie dwa tygodnie, ze znamienną luką pozostawioną przez zespół z Gruzji („my, ludzie kultury nie powinniśmy…” itp.) i zagadkową szczerbą po Teatrze Katona z Węgier, który w ostatniej chwili odwołał przyjazd – festiwal, po mocnym starcie, z dnia na dzień tracił tempo. Do najjaśniejszych punktów należał spektakl Thomasa Ostermeiera Request Concert (Koncert życzeń) na podstawie Franza Xavera Kroetza: delikatnie zabarwiony ironią zapis jednego wieczoru z życia przeciętnej młodej kobiety. Przedstawienie przypomina program przyrodniczy, w którym śledzimy codzienną, cierpliwą, niezbyt ciekawą krzątaninę niezbyt ładnego owada: pomiędzy pokojem, aneksem kuchennym i łazienką. Precyzyjny, świetnie zagrany, skromny spektakl pozbawiony był słów, co stanowiło jeszcze jedną zasadniczą zaletę: organizatorzy festiwalu nie zadbali bowiem o angielskie tłumaczenia spektakli. (W zamian poza teatrem mieliśmy do pomocy wspaniałe tłumaczki – chciałbym, aby nie brzmiało to tylko kurtuazyjnie.) W takich okolicznościach trudno o rzetelny opis: wypada poprzestać na impresjach, wyrażonych – niczym w programie telewizyjnym – za pomocą rozpaczliwie próbujących trafić w sedno epitetów: poczciwy Madagaskar Rimasa Tuminasa z Litwy, nieznośnie gwiazdorski Gabinet żony ministra Yogosha Markovica z Serbii, Edyp w reżyserii Roberta Sturui z Ukrainy – dla desperatów. Brak tłumaczeń szczególnie odczuć się dało, rzecz jasna, w przypadku spektakli interesujących: jak Faust 3 . 2360 słów petersburskiego teatru AKHE w reżyserii Jana Tumina. Kameralny, sympatyczny spektakl, rozegrany we wzniesionym chałupniczymi metodami (sznurki, koła zębate, rolki papieru) alchemicznym gabinecie, oglądało się z przyjemnością – ale może tylko dzięki temu, że nie rozumiało się podjętego z Goethem dialogu. Grupa innego wieczoru wystąpiła z jeszcze jednym show: muzyka, quasi-kuglarskie, cudownie bezsensowne numery (strzelanie z procy do żarówki, wyciskanie musztardy z buta) – a wszystko pod hasłem: „bawmy się, kto wie, może jutro już nas nie będzie”, które tutaj, na Syberii, wydało mi się wyjątkowo rzeczowe.

Program festiwalu, obok kilku solidnych pozycji, zawierał też punkty jakby przypadkowe, wywołujące dezorientację. I tak obok monodramu Martina Wuttke Arto i Hitler w Romance Café (reżyseria Paul Plamper) wystąpiła Agencja Elta Prod z Francji z recitalem piosenek Edith Piaf. Przeplatany opowieścią biograficzną show pod wszystko mówiącym tytułem Piaf: życie na różowo i czarno (reżyseria Jacques Pessis), we wcale dobrym wykonaniu, we Francji funkcjonuje zapewne jako rodzaj atrakcji dla kilkudniowych, pełnych entuzjazmu turystów. W Omsku – poza tym, że role „turysty” i „tubylca” utraciły jednoznaczność – nie mógł być niczym więcej. Można przypuszczać, ze organizatorzy chcieli sprostać zapotrzebowaniom rozmaitej publiczności – tego rodzaju argumentu w przypadku festiwalu odbywającego się, dajmy na to, w Warszawie nie bralibyśmy pod uwagę. Inaczej jednak w przypadku Omska, położonego – proszę spojrzeć na mapę – w odległości kilku Polsk od Moskwy. Patrząc z tej perspektywy, można przypuszczać, że zamieszanie budziła obecność nie tyle francuskiego show, ile – Berliner Ensemble.

Ale sprawa ma jeszcze inny wymiar. Każdy spektakl wieńczyły owacje na stojąco, gorące słowa organizatorów, uroczyste wręczanie kwiatów i pamiątkowych statuetek. Zwykłe, festiwalowe gesty – tutaj zwielokrotnione, podniesione do potęgi – miały podkreślić prestiż festiwalu goszczącego wyłącznie gwiazdy (z Krzysztofem Pendereckim jako wisienką na torcie). Znamienny w tym kontekście wydaje się fakt, że w programie w kolumnie informacji o spektaklu, obok reżysera zarezerwowano miejsce dla odtwórcy „głównej” roli... W tym kontekście zgoła obojętne było, czy to Nathalie Lermitte z francuskiego show, czy Martin Wuttke z Berliner Ensemble. Wuttke, powitany niczym Robbie Williams, wyglądał na nieco spłoszonego, jakby nie dowierzał, że jego sława sięga aż za Ural. Z drugiej strony – czy nie było to zmieszanie na wyrost? W rzeczy samej, występując w swoim monodramie w podwójnej roli – Artauda i Hitlera – grał przede wszystkim siebie: Martina Wuttke, gwiazdora sceny i ekranu. Powstały osiem lat temu monodram był nestorem festiwalu. Spektakl Request Concert liczy cztery lata, Madagaskar także cztery, Gabinet żony ministra – pięć. W organizującym festiwal Akademickim Teatrze Dramatycznym długie przechowywanie spektakli w repertuarze jest zwykłą praktyką. Stąd zapewne brak w festiwalowym programie dat premier, które dla lokalnej publiczności i dla prestiżu miasta, pierwszy raz goszczącego te zespoły na pierwszym międzynarodowym festiwalu teatralnym – nie miały, co zrozumiałe, znaczenia. Inaczej dla krytyków. Nasze międzynarodowe grono, otoczone wspaniałą opieką, funkcjonowało w sumie trochę na zasadzie niezbędnego dopełnienia międzynarodowego zestawu spektakli. To wszystko sprawiało, ze nasza uwaga z przedstawień przesuwała się na to, co rozciągało się w dalszej festiwalowej perspektywie.

Sprawa prestiżu, która namolnie tutaj powraca, nie od początku festiwalu wydawała się tak znacząca. Z dnia na dzień ten wymiar otwierał się coraz szerzej; w końcu miałem wrażenie, ze prawdziwe życie festiwalu toczy się gdzieś z boku, ukrytym, niedostępnym dla mnie nurtem. Omsk, przez lata stolica Syberii, przez rok – Rosji (1917-1918) to obecnie ponadmilionowe miasto, ważny ośrodek naukowy i przemysłowy. Znajdujący się przy ulicy Lenina (minąć pomnik Lenina po prawej, most, kolejny pomnik Lenina po lewej i – jesteśmy na miejscu) Akademicki Teatr Dramatyczny, najważniejsza spośród ośmiu lokalnych scen, jest ceniony w kraju i rozpoznawalny za granicą (także u nas: w 2006 roku na toruńskim Kontakcie uzyskał trzecią nagrodę za Letników Gorkiego w reżyserii Jewgienija Marcelliego – spektakl pokazano podczas omskiego festiwalu). Powołując do życia międzynarodowy festiwal, Omsk rzucił wyzwanie Moskwie i Petersburgowi, które – jak mnie wtajemniczono – traktują resztę kraju (i siebie nawzajem) jak prowincję. Spróbujmy przyjrzeć się tej rywalizacji.

Znamienne i wiele mówiące było spotkanie z gubernatorem obwodu omskiego Leonidem Konstantynowiczem Poleżajem – spektakl, który wywarł na mnie największe wrażenie. Podstawowym przesłaniem upływającego w nie tylko oficjalnej, ale także podniosłej atmosferze spotkania było stwierdzenie, że Omsk należy do Europy. Przesłania nie zatarło cytowane zgodnie z oficjalną linią polityczną znamienne motto, że nie wszystko, co w Europie, jest dobre i warte eksportu („my mamy własną, zgodną z naszą tradycją demokrację” – to nie padło, ale unosiło się w powietrzu). Zaraz po konferencji upewniłem się u organizatorów, ze jednak jesteśmy w Azji – gubernator omal nie odebrał mi przyjemności pierwszej w życiu wizyty na tym kontynencie.

Rozróżnienie między Europą i Azją, mającymi symbolizować dwa oblicza cywilizacji, było dla mnie trudne do uchwycenia. Pierwszym dźwiękiem, który usłyszałem w Omsku po przesiadce z samolotu do autobusu, był głos nieśmiertelnego Robbiego Williamsa – co wywarło na mnie dziwne wrażenie. Sprawa jest bardziej zagadkowa i groźna niż zdoła to wyrazić i wytłumaczyć słowo „globalizacja”: oto, wchodząc do autobusu w Omsku wysłuchuję do końca dobiegającej z radia piosenki (Robbiego Williamsa), którą – wybiegając dziesięć godzin wcześniej z autobusu na warszawskim Okęciu – zdołałem dosłuchać do połowy drugiej zwrotki… Omsk znany jest przede wszystkim z tego, że przez kilka lat przebywał tutaj Dostojewski, o czym z dumą informuje oficjalna nota – jakby chodziło o gorące źródła, a nie o zesłanie. Jeśli ktoś jednak, zbyt ufnie traktując opis w polskiej Wikipedii, spodziewa się, że samolotem wyląduje w łagrach, rzeczywiście zaskoczy go europejskość miasta (rozczarowani mogą zwiedzić muzeum Dostojewskiego).

Z drugiej strony, jeśli już koniecznie pozostajemy przy tych niejasnych kryteriach, samo spotkanie u gubernatora przeczyło wyrażonym przez niego ambicjom. W kolejnych, podejmowanych spontanicznie przez festiwalowych gości z Rosji przemówieniach dziękczynnych, Leonid Konstantynowicz odmalowany został jako nieprzeciętny mąż stanu, o którym krążą legendy, a każdy obwód chciałaby takiego (wszystko niemal cytaty) – co sam model przyjmował z kamienną twarzą, jakby łaskawie chciał ułatwić nadgorliwym portrecistom zadanie. Rzecz jasna – oto współczesny rys – wszystkim chodziło tutaj przede wszystkim o dwa miliony euro przeznaczone na rzecz festiwalu – ale nawet dwa miliony kiedyś się wyczerpią, za to wspaniałomyślność omskiego gubernatora – nigdy.

Zatrzymajmy się na chwilę na tych dwóch milionach euro (informacja nieoficjalna) festiwalowej kasy... Trzeba dodać, że na kulturę, wedle słów gubernatora, przeznacza się tu siedem procent regionalnego budżetu. Te liczby robią wrażenie. Szczególnie gdy dodać, że Leonid Konstantynowicz – jak oświadczył lodowato, studząc zapał moskiewskiej oblubienicy – sam nie tylko nie kocha, ale nawet nie lubi teatru.

Rysujące się podczas tego spotkania w jasnych barwach roześmiane oblicze rosyjskiego życia teatralnego uzupełnione zostało podczas konferencji krytyków – o rys zdecydowanie pesymistyczny. Brak życia teatralnego, brak kontaktu między ośrodkami teatralnymi, brak – przede wszystkim – pism teatralnych. Krytycy ze Słowenii i Chorwacji także nie mieli powodów do radości. W tym kontekście, ku mojemu zmieszaniu podzieliłem się raczej optymistycznymi wiadomościami z Polski. Największy oddźwięk miało jednak przemówienie Dirka Pilza z Berlina, który opowiedział o portalu internetowym www.NachtKritik.de: dalekim krewnym naszej Nowej Siły Krytycznej; dalekim bo – różnica niebagatelna – robionym przez doświadczonych krytyków i pieczołowicie (niczym drukowana gazeta) edytowanym. Podobna idea wydaje się jakby stworzona dla kraju rozmiarów Rosji.

Trwająca dwa dni dyskusja była jednym z najciekawszych punktów festiwalu. Żywa i gorąca, pełna emocji w niczym nie przypominała tej starej, beżowej, zapadniętej w środku kanapy, z jaką kojarzy się słowo „konferencja”. Nie tylko nie było tu chwil milczenia, ale trzeba było się dobijać o głos. Szkoda tylko, ze reprezentacja krytyków zagranicznych była skromna. Podczas kolejnej edycji ma być lepiej. W ogóle – warto będzie sprawdzić omski festiwal. Tegoroczna, pierwsza edycja miała wiele do udowodnienia – niestety, nie zawsze widzowi z zagranicy. Druga edycja będzie musiała dowieść przede wszystkim, że jest w pełni międzynarodowa. Przy tych ambicjach i możliwościach, przede wszystkim finansowych, jest to prawdopodobne.

p i k s e l