Agnieszka Fryz-Więcek

 

kosmos a sprawy ludzkie

 

Stary Teatr w Krakowie, Scena Kameralna

Roland Schimmelpfennig

przedtem / potem

reżyseria: Paweł Miśkiewicz, przekład: Karolina Bikont,

scenografia: Barbara Hanicka, dramaturgia: Dorota Sajewska,

opracowanie muzyczne: Paweł Miśkiewicz, reżyseria światła: Wojciech Puś,

ruch sceniczny: Jacek Owczarek, premiera: 21 października 2006

 

„mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Ziemi" – taka refleksja-trawestacja słynnego sloganu może się narzucać po obejrzeniu spektaklu Pawła Miśkiewicza. Paradoksalnie bowiem – podejrzewam, że wbrew intencjom realizatorów – wyraziste, rodzajowe aktorstwo krakowskich wykonawców, dostarczając naskórkowej przyjemności śledzenia łóżkowych, i nie tylko, perypetii bohaterów, w dużym stopniu uodpornia nas na to, co spoczywa głębiej. Na to, co ma wynikać zarówno z nagromadzenia banalnych historii, urozmaiconych dywagacjami filozofów-amatorów, jak i z zagadkowych wątków, które na pierwszy rzut oka po prostu nie przystają do całości. Czy to kwestia znalezienia właściwej tonacji, odpowiedniego wyważenia proporcji, czy też lenistwo widowni, która chce zostać uwiedziona, a nie dociekać, co artysta miał na myśli? Myślę, że i jedno, i drugie.

 

Akcja ponad trzygodzinnego spektaklu rozgrywa się w scenografii przypominającej zapyziały „numer" hotelowy – brązowawa tapeta we wzorki, obrzydliwe skajowe meble, kiczowata lampa-wentylator, pochlapany srebrzanką kaloryfer i skromna łazienka. Nie oznacza to jednak, że wszyscy bohaterowie spotykają się w hotelu. Ten funkcjonalny i w swej wystudiowanej banalności wizualnie bardzo ciekawy entourage bywa zarówno mieszczańską sypialnią, lokum nowocześnie wyzwolonej pary, jak i scenerią poznawczych eksperymentów w klimacie science fiction. Nie o metaforę świata jako pokoju hotelowego tutaj chodzi, raczej o możliwość śledzenia zachowań ludzi w najbardziej intymnych sytuacjach, obnażonych i wystawionych na widok publiczny (czytaj: teatralnej publiczności), niczym dziwne okazy. Wrażenie to potęguje płynący z taśmy ciepły, kojarzony z filmami przyrodniczymi głos Krystyny Czubówny, która od czasu do czasu mówi z off-u o tym, co dzieje się, lub za chwilę wydarzy na scenie, a także dostarcza widzom informacji na temat sytuacji życiowej i motywów postępowania bohaterów, jakby opowiadała o zwyczajach godowych antylop. Podobnie bezosobowym, acz przyjemnym tonem w jednej z pierwszych scen lektorka komentuje telewizyjny film o pladze dziwnych żuczków. Ten kuriozalny pseudozoologiczny program, konstatujący, że tajemnicze żyjątka zjawiają się nie wiadomo skąd i równie tajemniczo znikają, a złapane w potrzask bywają groźne, budzi początkowo pewien niepokój, który jednak szybko mija. Przez scenę zaczyna się bowiem przetaczać korowód mniej lub bardziej zabawnych postaci, które zmuszeni jesteśmy bezwstydnie podglądać w ich prywatności. I robimy to z przyjemnością. Na pierwszy rzut oka konstrukcja sztuki przypomina polifoniczną narrację filmów Altmana, polegającą na nagromadzeniu małżeńskich zdrad oraz wszelakich rodzinnych i zawodowych problemów, gdzie akcja rozkręca się jak karuzela, wątki ulegają zapętleniu, by kulminować w finale.

W Przedtem / Potem poszczególne wątki rozgrywane są jednak równolegle, niezależnie, nie zahaczają o siebie, a ich bohaterowie w zdecydowanej większości się nie znają. Tak jakby kamera przypadkowo wyławiała z wielkomiejskiego tłumu poszczególne zdarzenia i przybliżała je naszym oczom: młoda kobieta zdradza partnera, aby sprawdzić, czy czegoś w życiu nie straciła, jej partner postanawia się sprawdzić z młodszą, biznesmen-nieudacznik z ciężkim sercem szykuje się do sprzedania rodzinnej firmy, para młodych ludzi sprzecza się po powrocie z imprezy, inni snują niemrawe refleksje po powrocie z pogrzebu, kobieta po przejściach opowiada o swoim życiu, para Rosjan wymienia uwagi po powrocie z bankietu, znudzona żona wysłuchuje ględzenia męża o prawach rządzących życiem gwiazd, robotnik peroruje o kosmicznej próżni. Tonacja całości oscyluje między farsą, słodko-gorzkim monodramem, komedią obyczajową i kabaretowym gagiem. W realistyczną narrację wdzierają się jednak sekwencje dryfujące w stronę czystego absurdu czy surrealizmu, które stopniowo zaczynają rozsadzać całość (Rosjanie wszystkie kwestie wypowiadają w dwóch językach, przez hotelowy pokój przemaszerowuje sznur zakonnic, tancerze w strojach robotników wykonują leniwe akrobacje na hotelowym dywanie). Publiczność – początkowo delikatnie, z czasem coraz brutalniej – wytrącana jest z odbiorczej rutyny. Co więcej, narracja prowadzona jest na kilka sposobów – obok „staroświeckich" fragmentów dramatycznych (którym towarzyszy czasami głos lektorki), mamy film w telewizorze, rodzaj wideoteatru (bohater mruczy do kamery, na ekranie widzimy zbliżenie jego twarzy), a także sceny grane w konwencji monologów, które postacie wygłaszają na swój temat w trzeciej osobie.

To materii pomieszanie, mające zapewne odzwierciedlać fakt, że o współczesnym świecie, który wypadł z ram, nie da się opowiadać w tradycyjny sposób, może stanowić smaczek dla teatromanów, ale może też irytować (część widowni wychodzi). Pozostali, zdezorientowani i oszołomieni, dają się uwieść komizmowi świetnie zagranych scen i w tym rozbawieniu właściwie trudno im sformułować konkluzję, wybiegającą poza banał, że wszyscy przeminiemy. Podobnie jak w ciągu kilku letnich tygodni znikają tajemnicze żuczki (o których mowa na wstępie) i jak za ileś miliardów lat przestanie istnieć Słońce, a w związku z tym cały znany nam świat, o czym opowiada pod koniec spektaklu Mężczyzna z Mapą Nieba (Zbigniew Kosowski). Powracające dywagacje na temat kosmosu – jak choćby zabawne wynurzenia Robotnika (Jan Peszek) o czasie, który przy podłodze biegnie wolniej, bo spowalnia go grawitacja (o ile dobrze zapamiętałam) – pozwalają spojrzeć na sceniczny pokój jak na kapsułę zanurzoną w bezmiarze czasoprzestrzeni, której „tu i teraz" zawieszone jest pomiędzy nieokreślonym „przedtem" i równie enigmatycznym „potem". Z kosmicznej perspektywy ludzkie dramaty rzeczywiście mogą wydawać się zupełnie nieistotne. I vice versa – z perspektywy konkretnego człowieka przemiany w kosmosie nie mają najmniejszego znaczenia.

Komizm jest niewątpliwym atutem spektaklu, ale także bronią obosieczną. Bohaterów i ich wynurzeń siłą rzeczy nie traktujemy bowiem zbyt poważnie. Trudno zadumać się nad otaczającą nas przerażającą lodową próżnią wszechświata i rządzącymi nią nieubłaganymi prawami, gdy słuchamy Iwony Bielskiej, scenicznej żony Zbigniewa Kosowskiego, która mężowską zadumę na tym, skąd biorą się takie cuda jak żarówki, kwituje przyziemnym: „No chyba ze sklepu". Chichot wywołuje zresztą już samo zderzenie fizyczności bohaterów. Śmiech uodparnia na ból i poczucie niespełnienia bohaterów. Partner Kobiety Około Trzydziestki (Andrzej Hudziak), który czuje imperatyw odpowiedzenia zdradą na zdradę, jawi się jako komiczna figura i krzyk jego duszy: „moje życie jest takie puste, że nic, tylko się pochlastać" kwitujemy wzruszeniem ramion, podobnie jak konkurent.

Chociaż efekt bywa czasem odwrotny. Następująca po rozkosznie idiotycznym, brawurowym interludium (satyryczny pamflet o zaginionych południowoamerykańskiej dżungli amerykańskich top-modelkach, komandosach i broni atomowej) kolejna odsłona wątku sprzedawania rodzinnego biznesu niespodziewanie wybrzmiewa bardziej przejmująco. Bohater (Wojciech Kalarus / Zbigniew W. Kaleta) znajduje ukojenie w snach, w których pokonuje prawa grawitacji. Aby to unaocznić, reżyser tworzy efektowny teatralny obraz: mężczyzna śpi, a nad nim sceniczny sufit otwiera się i obraca, ukazując takie samo, jak na podłodze, łóżko z nocnymi lampkami, czemu towarzyszy czytany z off-u tekst na temat spaceru bohatera po ścianach i suficie. Przed życiem ucieka też Mężczyzna W Obrazie (Roman Gancarczyk), który w magiczny sposób zostaje przeniesiony w przestrzeń fascynującego go malowidła. Bez prawa powrotu, niestety. Także i w tym przypadku inscenizator wytacza potężne działa: poczucie humoru i rozmach, z jakim Miśkiewicz zobaczył i zrealizował tę odsłonę, budzi zaskoczenie i rozbawienie.

Kolejne podważenie realistycznej narracji spektaklu – wątek intelektualisty, który w nieokreślony sposób posiadł tajemną wiedzę na temat agresywnego, śmiercionośnego Organizmu – wygrane zostaje raczej aktorskimi środkami. Postać Łowcy, który, niczym kamikadze, postanawia dokonać bojowego rozpoznania owego Organizmu, Sebastian Pawlak rysuje bardzo sugestywnie. Temat po raz pierwszy pojawia się w scenie, która niesie spory ładunek komizmu ­– trzeba zobaczyć, w jaki sposób bohater atakuje w trakcie przyjęcia niezrozumiałym bełkotem uciekające przed nim kobiety, wykonując przyruchy markujące, że równocześnie tańczy. Wychodząc z poziomu absurdalnego skeczu, przypominającego Latający Cyrk Monty Pythona, w kolejnych odsłonach równie zabawny Łowca (w piżamce zlewającej się wzorem z tapetą lub w zsuniętej na czoło czarnej samolotowej przepasce na oczy) heroicznie zmaga się z niewidzialnym monstrum, doprowadzając do tego, że wprawdzie śmiejemy się, ale jednak trochę nam strasznie. Ta wizja, jak z koszmarnego snu albo horroru science fiction, mimo oswojenia komizmem sytuacyjnym (Łowca wnika w głąb Organizmu wchodząc do wnętrza łóżka) zdaje się bowiem wyrażać pierwotny, atawistyczny lęk przed nieznanym zagrożeniem. I na tym ogólnym poziomie refleksji wolałabym się zatrzymać, świadomie pomijając fakt, że przenicowujący się Organizm, w który wnika Łowca, przemawia głosem kobiety (Sandra Korzeniak), gdyż wiedzie on chyba na interpretacyjne manowce...

Na tego rodzaju lęki uodpornione są kobiety, zajęte bardziej konkretnymi sprawami – i tu mój żeński umysł nie jest w stanie odgadnąć, czy to przypadek, czy świadome uleganie stereotypom, czy autorskie przesłanie. Marząca o karierze charakteryzatorki kosmetyczka (Marta Ojrzyńska) to postać zabawna i mocno stąpająca po ziemi, która w uprawianiu seksu z przedstawicielem klasy średniej szuka odpowiedzi, na czym polega tajemnica życiowego sukcesu japiszona. W ogóle kobiety w tym spektaklu wydają się bardziej przekonujące w psychologicznym rysunku, mniej im szkodzi komediowa perspektywa, a może ratuje je – jak wyznaje Świerszcz (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik)­ – poczucie humoru na własny temat. Opowieść Świerszcza, przewijająca się przez spektakl w kilku odcinkach, zbudowana została na prawach monodramu. Bohaterka – błyskotliwa, dowcipna, atrakcyjna kobieta – zwracając się w pierwszej osobie do widowni, snuje zwierzenia na temat pozbywania się kolejnych życiowych złudzeń. Na innym etapie życia jest Zuzanna (Dorota Segda), którą oglądamy w momentach pijackiej szczerości, kiedy celnie punktuje swojego zrzędliwego i nadętego partnera, doprowadzając go do brutalnego wybuchu szczerości.

Do satysfakcjonującego zespolenia frapującej formy narracji i świetnego wykonania dochodzi w wątku Kobiety Około Trzydziestki (Joanna Drozda) i Mężczyzny Z Innego Miasta (Adam Nawojczyk), którzy spotykają się w hotelowym pokoju, gdyż „mają coś w rodzaju romansu". Banalna historia dokonywanej „z ciekawości" zdrady opowiadana jest w serii monologów wygłaszanych w trzeciej osobie, co już na wstępie nie pozwala jej wtłoczyć w banalny odbiorczy schemat obyczajowego dramatu. Drozda wygłasza swoje monologi z pustką w oczach, siedząc półnago na krawędzi łóżka w pozie grzecznej dziewczynki, która znalazła się w nowej sytuacji (nóżki razem, ręce przytrzymują stanik na piersiach). Mówi beznamiętnym tonem, jakby recytowała wyuczoną lekcję, ale usztywnienie całej postaci wskazuje, że wewnątrz kryje się burza nie do końca sprecyzowanych pragnień i impulsów, które kazały jej zerwać z dotychczasowym uporządkowanym życiem. Jest zabawna, ale boleśnie prawdziwa. Kochanek wydaje się o wiele mniej skomplikowany wewnętrznie – Nawojczyk gra przekonującą mieszaninę skrępowania i rutyny. Aktorskim majstersztykiem, obnażającym bezsensowność i śmieszność mechanicznego seksu, są ich wykonywane w rytmie kopulacji podskoki na łóżku przy równoczesnym wygłaszaniu kwestii-komentarzy. W tych momentach – podobnie jak w przypadku wątku Łowcy – spektakl zyskuje dynamiczną równowagę, śmieszy do łez, ale i niepokoi.

 

W miarę upływu czasu zresztą na scenie staje się coraz mniej zabawnie, bardziej onirycznie i tajemniczo. Pod wpływem scen rozgrywanych w zupełnie innej poetyce sprawnie kręcąca się maszynka komediowo-farsowo-kabaretowa stopniowo zacina się i zwalnia. Przejścia między poszczególnymi wątkami, początkowo ściśle oddzielonymi, zaczynają się odbywać na zasadzie filmowego przenikania, jakby zadziałała jakaś dziwna osmoza, bohaterowie jednych historii (przez pomyłkę?) pojawiają się na planie innych, postaci płynnie się wymijają się na scenie, sekwencje łagodnie przechodzą jedna w drugą. Zaczęte z wigorem historie rozłażą się, pozbawione puent, nie mówiąc o pouczających morałach. Zarówno pokorne zmaganie z codziennością, jak i próby podążenia za niezbyt sprecyzowanymi marzeniami, przynoszą równie mizerne efekty. Nie ma wielkich tragedii, jest miałkość, nuda i kac. I nierozwiązane zagadki sprowadzone jakby z innego wymiaru rzeczywistości. Rozziew między problemami zwykłej, codziennej egzystencji a ogromem otaczających nas tajemnic rodzi poczucie absurdu nie do przezwyciężenia. I wtedy reżyser funduje nam zaskakujący finał: z teatralnego nieba zjeżdża drabinka, na której rozanielona Iwona Bielska, wyrywając się z życiowej rutyny, wędruje do góry w chmurze złotego confetti, migoczącego jak gwiezdny pył. Kompletnie zaskoczeni, śmiejemy się z ulgą. W obliczu absolutnej niekompatybilności ziemskiej i kosmicznej perspektywy tylko magia ­– i poczucie humoru – mogą nas uratować?

p i k s e l