Z Dorotą Masłowską rozmawia Maryla Zielińska

 

mrok, duży mrok

 

 

 

Dwa utwory na Pani koncie, a każdy ma już po trzy wystawienia, co prawda jedna Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną swój krótki byt skończyła bodaj na jednym pokazie w warszawskiej Akademii Teatralnej. Chcący czy niechcący stała się Pani wziętą autorka teatralną?

Mimowolnie. Niechcący. Ta Wojna... miała chyba potem być grana w Rozmaitościach... Oprócz tego była wystawiona w Berlinie, a we wrześniu w Hanowerze Niemcy chcą zrobić Pawia królowej .

 

Ale teraz świadomie podjęła się Pani napisania dramatu. Czy Grzegorz Jarzyna długo musiał Panią namawiać?

Zdaje się, że robił to od dłuższego czasu, ale kompletnie nie rozumiałam, o co mu chodzi, zresztą mam straszną blokadę, żeby pisać coś na zamówienie. Mówiłam, że nie umiem, że w ogóle nie mam czasu, że nic z tego nie będzie. Ale w związku z tym, że w pewnym momencie poczułam się trochę samowyeksploatowana jako autorka prozy, stwierdziłam, że może trzeba spróbować. Poszłam do TR na rozmowę w grudniu i strasznie marudziłam, że nie umiem pisać dramatów. Powiedzieli, że na pewno umiem, że po prostu muszę napisać dialogi.

 

Czy rzeczywiście prosto jest pisać same dialogi? Może, tak jak w prozie, wprowadziła Pani własną formę do dramatu?

To chyba nie jest rzecz formalnie szczególnie nowatorska. Dla mnie to było żmudne rozpracowywanie wszystkiego od nowa, od najdrobniejszych elementów. Takie klocki lego, puzzle tysiąc kawałków. Fajne doświadczenie. Wiedziałam, że umiem pisać, a tutaj robię nagle coś, czego kompletnie nie próbowałam, forma, której nie umiem. Musiałam się wysilić, bo wszystko należy wyrazić dialogiem i to się pisze pod zupełnie innym kątem. Wyszedł mi dość krótki tekst, ale chyba pracowałam nad nim dłużej niż nad poprzednimi.

 

Co było punktem wyjścia – postać, scena?

Zdaje się, że tytuł – Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku . Tak bardzo mi się podobał, że czułam się wręcz zobowiązana napisać do niego sztukę. Zamysł, który się wraz z nim pojawił, był zupełnie różny od tego, co potem powstało, w miarę pisania kompletnie się zmienił. Powstała chyba fajna rzecz.

 

Akcja dzieje się w Polsce, w mieście – tak jak w Pani prozie?

W Polsce, ale to jest teatr drogi, takie wszędzie i nigdzie. Dwoje biednych Rumunów podróżuje autostopem. To trochę z autopsji: zimą byłam z moim chłopakiem nad morzem, noc, wiatr wyje, nędza i pustka, i my, biedni szmaciarze połowicznie zamarznięci w jedynym czynnym hotelu w Juracie, chcieliśmy napić się kawy. I on powiedział eleganckiej pani barmance: dzień dobry, my jesteśmy dwojgiem biednych Rumunów mówiących po polsku, szukamy ścinków wędlin.

To spowodowało dużą konsternację. Potem, gdy chciała wyjść zrobić kawę, przewieszał się przez bar, grzebał tam i mówił: niech pani sobie idzie, ja tylko szukam długopisu. W ogóle liczne akty znęcania się mojego chłopaka nad różnymi sprzedawczyniami i osobami postronnymi były dla mnie bardzo inspirujące.

 

Czy pisząc, widziała to Pani jakoś na scenie?

Wydaje mi się, że będzie to trudne do rozwiązania scenograficznie. Na pewno jednak kombinowałam pod tym kątem, żeby jednak się dało.

 

W wywiadzie dla „Didaskaliów" Grzegorz Jarzyna mówił, że chce, by autor siedział na próbach, by jego praca nie kończyła się na oddaniu maszynopisu. Czy Pani przechodziła tę drogę, czy to jeszcze przed Panią?

Bardzo na to liczę, bo piszę ze słuchu i zdaję sobie sprawę, że tekst wykazuje braki dopiero, jak jest wypowiadany. Szczególnie tekst dramatyczny, który służy do mówienia na scenie, musi być tak napisany, żeby brzmiał realnie, a to nie zawsze da się wyciągnąć z głowy. Bo jednak pisanie jest aktem przyskrzyniania mowy, jakiegoś jej mumifikowania i zatrzymywania, i tak mi się wydaje, że to potem na scenie trzeba odczarowywać.

Podczas pisania cały czas sprawdzam w głowie, czy zdanie brzmi, czy ma prawdziwą melodię. To bardzo koronkowa praca, wymienianie drobnych elementów, co dla czytelnika jest potem niezauważalne, modelowanie konstrukcji zdania, wymiana przyimków, spójników. Bardzo bazuję na brzmieniowym aspekcie tekstu, w pisaniu dramatu okazało się to praktyczne.

 

Czy bolało Panią ucho, gdy słuchała Pani swoich tekstów ze sceny?

Trochę tak, przy adaptacji Pawia królowej , którą zrobił Jacek Papis w Teatrze Wytwórnia. Mocno zaingerował w tekst, wyjął z niego rymy. To dla mnie było dość trudne do słuchania, bo Paw... bazuje na rymach, rytmie, bez tego kompletnie się rozłożył. Dla mnie to po prostu fałszuje, nie jako dla autorki, ale jako dla widza.

Natomiast w przedstawieniu Łukasza Kosa, który zrobił tekst Pawia... w całości, raczej po prostu dziwiło mnie to, co słyszałam, niż bolało. Byłam zaskoczona, bo to brzmiało trochę jak Fredro albo coś takiego. Współczesne stroje i współczesne tematy, a bohaterowie wyzywają się i lżą barokowym wierszem.

 

Ale w propozycji Jacka Papisa był sens?

Akceptuję tę propozycję, dla mnie to nie jest problem, że ktoś zmienia mój tekst. Na własną odpowiedzialność. Wydaje mi się, że Paw królowej jest bardzo trudnym utworem do wprowadzania zmian. Ma tak zwartą konstrukcję, wszystkie elementy tekstu są tak zintegrowane w ściśle współpracujący mechanizm, że wyjmowanie z niego poszczególnych części i próba przełożenia go na normalny język, wypada kostropato. Nie wiem jak dla widza. Mnie trudno się tego słuchało. Ale może to wynika z przywiązania do pierwotnej wersji.

 

Postaci, które widziała Pani na scenie, to byli ci ludzie, o których Pani myślała?

Spektakl Kosa widziałam trzy razy, dwa razy w wersji czterogodzinnej, a raz tylko drugą połowę. Czyli spędziłam na oglądaniu go jakieś dziesięć godzin, siłą rzeczy jestem przywiązana do tej wersji i niewiele potem było w stanie zrobić na mnie wrażenie. Wielu aktorów gra jedną postać...

 

...co może wynikać z praw dyplomu, każdy student musi dostać ocenę.

W spektaklu Jacka Papisa nie zwróciłam uwagi na postaci, raczej obserwowałam to w planie ogólnym. Tam fajną robotę wykonała kompozytorka [Hanna Kayser – przyp.red.], powstały superpiosenki, w każdej jest jakaś perwersja, haczyk. Natomiast pomiędzy piosenkami pojawia się próba przełożenia na real scen, które w Pawiu ... są groteskowe, przegięte, spotworniałe, zarówno pod względem językowym, jak i czysto fabularnym. Dla mnie jako widza to koślawa i nie do końca skuteczna próba. Tego po prostu nie da się udosłownić, ani fabularnie, ani językowo.

 

Odniosłam wrażenie, że w pewnym momencie Jackowi Papisowi i jego aktorom zabrakło formalnych pomysłów i ratowali się rodzajowym, komediowym graniem.

Tak, teatr telewizji: jedna osoba mówi, druga słucha. Na swój sposób byłam zachwycona przedstawieniem Łukasza Kosa, chociaż grali w nim niedoświadczeni aktorzy. Był w nich niesamowity prąd, chęć dania z siebie wszystkiego, wypruwali z siebie flaki. Czuć było szaleństwo, galopującą psychozę, szczególnie na jednym z pokazów wewnętrznych, kiedy nie do końca jeszcze umieli tekst, dekoracje się przewracały, oni sami się przewracali, czytali z kartki, te kartki im odlatywały. Kompletna nieprzewidywalność tego, co tam się działo, zrobiła na mnie duże wrażenie. Natomiast u Papisa ta psychoza rzadko się pojawia. Nie ma tego chaosu, który był siłą u Kosa, i który w dużej mierze stanowi o sile książki.

 

Nie mówi Pani o krakowskim Pawiu królowej Krzysztofa Jaworskiego.

Nie widziałam. Mój wydawca, Paweł Dunin-Wąsowicz, mówił, że raczej jest to niedobre.

 

Reżyser nie miał żadnego pomysłu na tekst, aktorzy ratują się rodzajowym graniem. To nawet nie jest Paw... w pigułce, nie bardzo wiadomo, dlaczego są te fragmenty a nie inne.

To mnie też zastanawiało w przedstawieniu Jacka. Jaki tam jest zamysł fabularny? Jestem autorką, ja to wszystko wiem, ale czy ktoś, kto nie zna książki, może prześledzić to, co się dzieje? Nie widziałam tam ciągłości fabularnej.

W Wojnie... są ślady fabuły, ale też pożal się Boże, to jest trudne do adaptacji. Widziałam na wideo wersję gdańską, Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej. Spektakl wisi na Eryku Lubosie, który gra Silnego. Tylko on ma tam energię, coś kreuje, reszta jest jakaś taka dosztukowana. Nie ma szaleństwa, które jest w książce, nie ma nieprzewidywalności, jest dosłowność. Poza tym jest to przedstawienie zrobione minimalnymi środkami, nie jest malownicze, spektakularne, nie robi wrażenia, jest skrajnie ascetyczne, biedne. Chyba teatr zrobił na nim oszczędności.

 

Dla odmiany szczecińska wersja Pawła Niczewskiego wisi na aktorce, Silny jest mało wyrazisty. Dorota Chrulska gra wszystkie dziewczyny, które biorą udział w wyborach miss Dnia bez Ruska. Za każdym razem wydaje się, że na scenę wchodzi ktoś inny.

W gdańskim przedstawieniu te dziewczyny wypadają moim zdaniem dość nieprzekonująco. Oprócz Karoliny Adamczyk, która gra Nataszę, wszystkie aktorki, mimo że grają odrażające postaci, chcą być ładne. Mówią czystymi ustawionymi głosami, bez wady wymowy, bez kaszubskiego akcentu. To tam fałszuje.

 

Wojna... oparta jest na kaszubskim akcencie?

Wyobrażam sobie ją jako książkę napisaną z kaszubskim akcentem. Naprawdę chodzi o to, że ten tekst powinien być wyartykułowany w prostacki sposób. Jestem z Wejherowa, to jest inny sposób mówienia, coś jakby się miało kartofel w ustach. Moja babcia mówiła po kaszubsku, mam w sobie taką mentalną krew kaszubską. To jest niemiecki nalot, niemiecka melodia zdania...

 

Wojna... wyrosła w Wejherowa, Paw... z warszawskiej Pragi. Czy musi Pani zmienić miejsce zamieszkania, by napisać nową prozę?

Chodzi o to, że pisząc łapię się konkretu, w którym aktualnie się obracam. Zauważyłam, że jak piszę, używam zawsze tej pory roku, która właśnie jest. Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku to teatr drogi, rozgrywa się w samochodzie, w trasie, bo ostatni okres mojego życia kojarzy mi się z samochodem, ciągłym jeżdżeniem, stacjami benzynowymi.

 

Czy tych dwoje biednych Rumunów krążąc po Polsce ma jakiś cel?

No właśnie to jest kontrowersyjne: raczej nie ma. Oni są zupełnie oderwani od rzeczywistości, poruszają się po niej jak po grze komputerowej, jakiejś zbiorowej zabawie. Jest to najbardziej ponura rzecz jaką napisałam i chyba najpoważniejsza, niezależnie od tego, że jest całkiem śmieszna. Jest o dwojgu młodych ludzi, którzy wpychają się kierowcom do samochodów, twierdząc że są bardzo biednymi Rumunami mówiącymi po polsku. Pierwsza część tekstu to ich amok i maligna, druga to nagłe przebudzenie gdzieś w środku Polski, nagła samotność, obcość i rozpoczynająca się między nimi psychiczna walka na śmierć i życie. Stworzyłam najgorszego męskiego bohatera w życiu.

 

Nie może zabraknąć sakramentalnego pytania o inicjację teatralną: czy to był teatrzyk dla dzieci, czy teatr lektur szkolnych?

Teatr zawsze bardzo źle mi się kojarzył, bo moje doświadczenia w tej kwestii były bardzo biedne. Teatr kojarzył mi się Wejherowskim Centrum Kultury i objazdowymi występami czwartoligowych aktorów w spektaklach o niezdrowym alkoholizmie. Bardzo długo teatr kojarzył mi się z taką nędzą. Ostatnio obejrzałam jednym rzutem na taśmę z piętnaście przedstawień, również po to, żeby zobaczyć, jak to funkcjonuje, w tym trzy razy Nakręcaną pomarańczę we Wrocławiu, której już nie mogę oglądać. Teatr zaczął robić na mnie duże wrażenie: to, że istnieje tu i teraz, w danej chwili, że to jest takie składane i rozkładane – co szczególnie widać, jak się ogląda spektakl parę razy pod rząd. Poza tym, że tak bardzo dekonstruuje rzeczywistość i poza nią wykracza, że jest w nim miejsce na duchy, sny i wszystko, co na przykład w filmie nie wypada tak przekonująco.

 

Grzegorz Jarzyna we wspomnianym wywiadzie dla „Didaskaliów" cytuje Pani odpowiedź, gdy pierwszy raz zaproponował Pani napisanie dramatu dla TR, że teatr to supernudna historia, że była Pani raz w Buffo i raz w Narodowym i kompletnie nie rozumie, po co tak nudzić ludzi. Co to były za przedstawienia?

Wtedy mieszkałam trzeci rok w Warszawie i byłam chyba dwa razy w teatrze, trafiłam na jakieś skandaliczne przedstawienia. 2 maja w Narodowym – byłam porażona. Jak można? Dlaczego? Po co? Mimo monumentalnej scenografii i tego, że występowało tam i wypruwało się sto pięćdziesiąt osób, wszystko wydawało mi się tak drewniane, cała plejada aktorów z pierwszych stron gazet deklamowała słowa, które nic nie znaczą. Później był jeszcze Testosteron w Buffo – z tego już wyszłam, w momencie, kiedy ze sceny padły słowa „ty pokemonie, ty", a ludzie szaleli ze śmiechu, tarzali się, ryczeli. Byłam tym wstrząśnięta, że to jest takie nietwórcze, populistyczne.

 

Pod wpływem czego zmieniło się to nastawienie?

Na przykład, jak przypadkiem trafiłam na Made in Poland . Mimo że u Przemysława Wojcieszka jest taka usilna naiwność i optymizm, które mnie rażą, ale to jest moim zdaniem dobrze napisane, działa na scenie. Przebieg wydarzeń nie jest naturalny, tylko siłą nakierowany na pozytywne zakończenie, ale to można przebaczyć. Siedziałam struchlała, bo sztuczna krew opryskała mi ze sceny buty, leciały na nas fragmenty tłuczonych płyt, nie wiedziałam, że tak może być. Potem widziałam Romea i Julię w Rozmaitościach. Spodobał mi się rozmach estetyczny tego, że to jest takie wypieszczone scenograficznie, perwersyjne, że ta oprawa estetyczna może tak silnie działać. Teatr zawsze mi się kojarzył ze smutnymi dekoracjami z bristolu.

 

Grzegorz Jarzyna przygotowuje w maju czytanie Pani sztuki, czy będzie ją także reżyserował?

Nie wiem, czy go to w ogóle interesuje. Nie wiem, kto będzie to robił.

 

Ile tam występuje postaci?

Główne są dwie, dwie są średnio główne, oprócz tego ze trzy posiłkowe. Podoba mi się ten tekst, jest straszny i śmieszny, to zawsze najskuteczniejsza kombinacja. Jak napisałam tę sztukę, wiedziałam, że to najpoważniejsza moja rzecz. Pierwszy raz nie ma tu ciężaru formy. Wcześniej, żeby w ogóle pisać, musiałam sobie wymyślać formę, która niosła treść, tutaj miałam narzucony dialog.

 

Wymyślała Pani też didaskalia?

Didaskalia są tam śladowe, chciałam jak najbardziej skupić się na tym, co Rumuni mówią, bo na tym się znam, natomiast na reszcie nie.

 

Lubi Pani czytać dramaty?

Nie, w życiu przeczytałam może pięć. Jak dostałam zamówienie na sztukę, zaczęłam trochę czytać, żeby się nauczyć, jak to się pisze.

 

Jakiej muzyki Pani słucha? Pani proza jest z ducha muzyki. Jaka muzyka towarzyszyła pisaniu Rumunów ?

W trakcie pisania słucham coraz mniej muzyki, muszę słuchać już tylko takiej muzyki, w której znam każdy dźwięk, żeby jej nie słyszeć, żeby mnie nie rozpraszała, nie przeszkadzała, nie dostarczała żadnych informacji. Tutaj nie ma żadnej inspiracji muzycznej, gdzieś tam w tle słuchałam Blonde Redhead, bo wokalistka wyje tam jak kot po nocy i to pasowało do atmosfery tekstu. Duży mrok, duży mrok... W Pawiu... i Wojnie... był jednak duży element igraszki, zabawy, cała ponura treść odciążona była zabawną formą. A tutaj jednak jest duży, niczym nieodciążony mrok...

 

Czy ten mrok dotyczy postaci czy także Polski, skro dramat znalazł się w cyklu TR/PL?

Mimo wszystko to jest chyba jednak warszawski mrok. Bohaterowie zaczynając podróżować, wyprawiają się do wnętrza własnej pustki, samotności, zagłuszanej usilnie narkotykami, pracą, posiadaniem. To trochę dramat o emocjonalnej zimie i Rumunii, w jaką popadają współcześni ludzie.

p i k s e l