Joanna Targoń

 

po staremu, po swojemu

 

Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu

...córka fizdejki

według Witkacego
reżyseria, adaptacja, sample, skrecze mentalne: Jan Klata
scenografia: Mirek Kaczmarek
ruchy: Maćko Prusak
reżyseria świateł: Justyna Łagowska
premiera: 18 grudnia 2004

 

Teatr Polski we Wrocławiu
Juliusz Słowacki

mit: kordian

opracowanie tekstu i reżyseria: Maciej Sobociński
scenografia i kostiumy: Magdalena Musiał

reżyseria światła: Andrzej Musiał
muzyka: Bolesław Rawski

zdjęcia filmowe: Mathias Kukielski
premiera: 29 stycznia 2005

 

 

Mit: Kordian i …córka Fizdejki . Kordian w piątek, …córka w sobotę. Wrocław i Wałbrzych. Sobociński i Klata. Reżyserzy młodzi, oba spektakle mają odnosić się do współczesności, choć teksty klasyczne: Słowacki i Witkacy. Autorzy wielcy, mało ostatnio używani, nawet cokolwiek zapomniani, a może raczej niechciani. Niepotrzebni i kłopotliwi. Z Witkacym zawsze był kłopot, rzadko kiedy sceniczny rezultat bywał satysfakcjonujący. Kiedyś z troską zastanawiano się nad „sposobem na Witkacego”, który miałby pomóc w przełożeniu tej dramaturgii na scenę tak, by zachować myśl autora. A także formę, dowcip, styl, tę piorunującą mieszankę wysokiego i niskiego, stworzoną aby oblec w ciało ponurą acz przenikliwą proroczą filozofio-antropologio-historiozofię. Sposobów, jak to zwykle bywa, w praktyce używano rozmaitych, z rozmaitymi rezultatami. Nad „sposobem na Słowackiego” nie zastanawiano się, Słowacki bowiem, bardziej oswojony, jakoś tam zwykle obecny był w teatrach. Był, był, a potem przestał. Zniknął cicho, podobnie zresztą jak Witkacy. Witkacy ma trochę więcej szczęścia niż Słowacki – Grzegorz Jarzyna błyskotliwie wystąpił z Bzikiem tropikalnym , Jerzy Jarocki powrócił do Szewców . Słowacki tuła się po teatrach jako autor lektur, ale lwia część jego dzieł leży zapomniana. Może nadeszła pora na zastanawianie się nad „sposobem na Słowackiego”?

Niby wiadomo, a doświadczenie i rozsądek podpowiadają, że żadnych sposobów być nie może. Sławny szkic Konstantego Puzyny Na przełęczach bezsensu nie tyle proponował program pozytywny (granie Witkacego po bożemu niekoniecznie się udawało, co zauważył później samokrytycznie Puzyna), ile pozwalał wystrzegać się co bardziej idiotycznych chwytów. A sposób na romantyzm? Od kiedy Maria Janion ogłosiła koniec paradygmatu romantycznego w polskiej kulturze, i sam romantyzm jakby zbladł i stracił atrakcyjność.

 

Po staremu

Maciej Sobociński zajmuje się romantyzmem. Dwie wersje Dziadów , teraz Kordian – to wystarczy, aby w tych bezromantycznych czasach zostać uznanym za specjalistę. Wysiłek zasługujący na szacunek, ale głównie z powodu podejmowania tematów, które mało kto podejmuje. Dziady krakowskie irytowały starannym przystrzyżeniem tekstu, grzecznym ułożeniem dzieła Mickiewicza w fabułkę o zbuntowanym młodym artyście, którego boli zło świata – tego współczesnego, nie historycznego. Ale Dziady to dzieło niepokorne, więc fabuła wciąż lądowała na mieliznach, współczesność okazywała się jedynie kostiumem, a spore fragmenty były nieznośne z powodu sztampowego aktorstwa.

W Kordianie co prawda Sobociński zrezygnował z tworzenia spójnej fabuły, ale współczesność również okazała się kostiumem, a aktorstwo – rodem z bardzo tradycyjnego teatru. Kordian Sobocińskiego rozgrywa się we współczesności. Trzeba od razu powiedzieć, że to współczesność bardzo teatralna, osiągnięta znakami tak banalnymi, że aż prostackimi. Wielka scena Teatru Polskiego przedstawia magazyn, opuszczony i zaśmiecony, z pustymi półkami, witrynami i taśmociągiem, którym od czasu do czasu ktoś wjeżdża, ktoś na nim przysiada lub pada. W głębi, u góry – telebim, na którym oglądać będziemy reportaż, obrazy z kamery umieszczonej nad sceną a także wizualne komentarze do scen (na przykład napis „Przyjemność przede wszystkim”, pojawiający się podczas sceny z Violettą). Scenografia będzie do końca taka sama. Ale, choć ogrywana, nie nabierze znaczeń. Pozostanie tym samym martwym, tępym, jednoznacznym znakiem współczesności. Ale jakiej? Czemu służącej? Do czego się odnoszącej? Już podczas prologu, gdy na żelaznej kurtynie oglądamy diabły w gangsterskich garniturkach, sfilmowane nocą na dachu teatru, rodzi się podejrzenie, że współczesność będzie rozumiana jedynie jako współczesne otoczenie. Tak zwane tu i teraz, pojmowane dosłownie, jako okolice Teatru Polskiego. A to, co na scenie, czyli magazyn i witryny? Zapewne chodziło o umieszczenie Kordiana w naszym świecie konsumpcji, bylejakości i oportunizmu, przeciwko któremu będzie się buntować. A może miejscu wyprzedaży mitów romantycznych? Puste półki wskazują, że wyprzedaż zakończona, a w gablotach i na pięterku pokazują się jedynie spospoliciałe lub spotworniałe zjawy z przeszłości. Kordian został w takim świecie umieszczony, ale ta decyzja nie ma żadnych scenicznych konsekwencji – scenografia objawiła swoje mizerne znaczenia już na początku spektaklu i na tym poprzestała, a działalność reżysera jedynie te znaczenia powiela.

Dalsze projekcje (a to spora część przedstawienia, i zapewne dla reżysera istotna) potwierdzają te podejrzenia. A nawet gorzej. Oglądamy bowiem reportaż. Dziesięcioletni chłopiec zadaje ludziom w supermarkecie pytanie, kim jest Kordian. Jak można było przewidzieć, większość nie wie. Niektórzy wstydzą się tej niewiedzy, inni nie, niektórym Kordian niejasno kojarzy się ze szkołą („Nie czytałam tej lektury”), innym tylko ogólnie z literaturą („Makuszyński?” „Powieść Słowackiego?” „Kolega chama”), jeszcze innym – z niczym. Potem wypowiadają się politycy i ludzie znani. Jest zabawniej, co nie znaczy lepiej. Padają gładkie zdania o walce, wolności, poświęceniu i ojczyźnie. Michał Wiśniewski spod buraczkowej grzywki tajemniczo wyznaje okolczykowanymi ustami, że utożsamiał się kiedyś z Kordianem, ale rzeczywistość to w nim zabiła.

Romantyczny bohater jest więc ludziom nieznany – albo sprowadzony do frazesu, a nawet ośmieszony. Ale pytania, z taką powagą zadawane przez Sobocińskiego społeczeństwu w supermarkecie, są źle postawione. Bo co niby miałyby udowodnić? To, że zamiast sprawami wyższymi zajmujemy się konsumpcją? Że skoro Kordian nieznany, to niepotrzebny? Albo może brak literackiej erudycji Polaków? Przewagę reżysera w tej dziedzinie? Przewagę wątpliwą, bo załatwiwszy się gracko ze sprawą śmierci paradygmatu romantycznego, reżyser wcale nie zajął się udowadnianiem, że Kordiana i Kordiana rozumie, że potrafi odnaleźć u Słowackiego pytania (czy punkty zapalne) na temat współczesności i na odwrót. Niechby i potraktował Kordiana bez szacunku, niechby go pociął, poprzestawiał, wykorzystał. Niechby udowodnił, że zabrał się za tekst Słowackiego z prawdziwej potrzeby, a nie dla przedstawienia ogólnego poglądu na rzeczywistość, składającego się z konstatacji na temat upadku wartości, supremacji kultury masowej czy kryzysu tożsamości. Sobociński posługuje się obserwacjami może i słusznymi, nie tyle własnymi, ile już wielokrotnie przetworzonymi, zanalizowanymi – a na scenie zbanalizowanymi.

Mit: Kordian , choć tyle się na scenie dzieje, rusza, jeździ, błyszczy i symbolizuje, pozostaje kiepsko, bardzo tradycyjnie zagranym teatrem. Sobociński nie zaproponował bowiem żadnego ciekawego podejścia do tekstu, takiej pracy z aktorami, która – chociaż – odświeżyłaby ekspresję, nadałaby ciężar słowom. Każdy więc gra jak umie – niektórzy rutyną (Krzesisława Dubielówna – Strach i Imaginacja, Wojciech Ziemiański w licznych szatańskich wcieleniach), inni nadekspresją od kulisy do kulisy (Paweł Okoński – Konstanty), tak zwaną młodzieńczą żarliwością (Wojciech Mecwaldowski – Kordian). Współczesny (a nierzadko symboliczny) kostium sobie, ekspresja sobie. Grzegorz (Zygmunt Bielawski) przebrany jest za reklamowego królika, ale królik przemawia ciepło i z troską, jak to starzy teatralni słudzy od lat mają w zwyczaju, a jego kostium, zamiast odsyłać do ostrych diagnoz, tylko śmieszy. Obraz spiskowców w białych garniturach, rozpartych na biurowych krzesłach, komunikuje jedynie odkrywczą myśl, że polityka jest podła i oportunistyczna. Ale to, co mówią spiskowcy, jest utopione w płaskiej recytacji podbarwionej – jakże by inaczej – cynizmem. I co to właściwie za spiskowcy? Jedynie Violetta brzmi nieco odmiennie, a to dlatego, że jej kwestie zostały zredukowane do erotycznych jęków (a zadania aktorskie do wymachiwania nogami na kanapie i rzucaniu się Kordianowi do rozporka). Ale czy to aby taka nowość? Wrażenie obcowania z nieświeżą estetyką potęguje muzyka – kompozycje Bolesława Rawskiego (zwłaszcza chóralne pieśni – przeróbka Marsz, marsz Polonia i Ziemia to plama na nieskończoności błękicie… ) przypominają teatr STU sprzed trzydziestu lat. Nie pomogło zatytułowanie spektaklu Mit: Kordian , nie pomogła nowoczesność, multimedialność, wideoklipowość, supermarket i operowanie mocnymi symbolami. Niczegośmy się ani o Kordianie , ani o micie, ani o współczesności nie dowiedzieli poza garstką banałów, które wstyd nawet formułować.

 

Po swojemu

Janulka, córka Fizdejki nigdy nie cieszyła się popularnością, nawet w czasach witkacowskiego boomu lat sześćdziesiątych. Nie powstało żadne wybitne przedstawienie oparte na tym tekście. Teraz, gdy Witkacy cokolwiek w odwrocie, a spory o właściwy kształt jego teatru przybladły, Jan Klata wystąpił ze swoją … córką Fizdejki . Zmienił nieco tytuł, zostawił może jedną dziesiątą (no, może trochę więcej) tekstu, umieścił go we współczesności, ale spektakl wcale nie jest odległy od myśli Witkacego. Wręcz przeciwnie. Przede wszystkim Klacie udała się sprawa podstawowa: współczesność nie jest obcym ciałem, implantem na sztuce Witkacego, teatralnym przebraniem. Współczesność nie jest też hasłem. Klata jest naprawdę wrażliwy na to, co dzieje się wokół; nie jest mu obojętne przede wszystkim miejsce, w którym tworzy spektakl. Wałbrzych to nie tylko ponure, ciągnące się w nieskończoność, chaotycznie zabudowane przemysłowe miasto o wysokim bezrobociu, ale i miasto poniemieckie. Tutaj inaczej niż gdzie indziej brzmi kwestia zetknięcia się dwóch cywilizacji – barbarzyńskiej litewskiej i zachodniej neokrzyżackiej, z czego powstać miałaby nowa jakość, sztuczny twór państwowy mogący zaspokoić metafizyczne pragnienia Witkacowskich bohaterów. A ten, kto wysiadł na zapyziałej stacji Wałbrzych Miasto i przeszedł się parę kilometrów do owego miasta, doceni czysty i nowoczesny Wałbrzych Airport, scenerię ostatnich scen przedstawienia. Miejsce, z którego można tylko odlecieć, za to do Nowego Jorku, Rzymu, Berlina, jak głoszą tablice. Tablic z przylotami nie ma.

A choć Witkacy – jak to on – kreuje w swojej sztuce świat odległy od realizmu, nie należy zapominać, że miał niezwykłe wyczucie procesów historycznych i społecznych. I wydaje się, że Klata jakimś sposobem dotarł do impulsu, który był przyczyną napisania przez Witkacego Janulki… Nie zajął się po prostu wystawieniem dramatu, nie interesowały go też problemy formalne, szukanie „sposobu na Witkacego”. Witkacy dla Klaty nie jest autorem specjalnej troski.

Bohaterowie … córki Fizdejki stracili trochę witkacowskiej klasy, zdegradowali się społecznie. Ale taka klasa, jakie czasy. Bohaterowie Witkacego, tkwiący w pętli czasu, gdzie nie wiadomo, czy to wiek XIV, czy XXIII (w spektaklu – XXI), też odczuwali własne zdegradowanie – nie byli już prawdziwymi książętami i rycerzami dawnych czasów, ale uczestnikami maskarady, co prawda o filozoficznych założeniach, ale maskarady. W spektaklu Klaty prawdziwi rycerze krzyżaccy i książęta litewscy widnieją jak wyrzut sumienia na Bitwie pod Grunwaldem Matejki, wypełniającej horyzont sceny. Fizdejko usiłuje sprostać tej narzucającej się obecności, niezgrabnym, zdyszanym cwałem wśród śpiących bojarów w rytm Chopina odgrywając sceny z obrazów Matejki (i nie tylko – jest tu też skok Wałęsy przez mur). Ten przyspieszony kurs historii Polski, a raczej tego, co dawna i nowa kultura obrazkowa wbiła nam do głów, jest bardzo śmieszny, ale i upiorny. Tak śmieszny i upiorny, jak rozpoczynający spektakl koślawy bocian z butaforki, chybotliwie polatujący nad „ludem, co we śnie leży”, czyli wałbrzyskimi bezrobotnymi zatrudnionymi do ról bojarów.

To z tych polskich symboli mamy być dumni, z naszych boćków, naszych zwycięstw, naszego wkładu w historię, a także z naszej siły duchowej w obliczu przeciwności (Rejtan). Ale symbole straciły energię, zwyrodniały, bieg Fizdejki przez historię to tylko żałosna maskarada, taka jak ta, w którą wepchnął swoich bohaterów Witkacy. Tyle że sampler Klata pokazał ją, stworzył na nowo z tego, co wygrzebał w podświadomości narodowej – bez szacunku, co nie znaczy, że z dystansem. Dystansu tu nie ma, nasz śmietnik jest przecież też śmietnikiem Klaty, a wydostaje on stamtąd rozmaite zdumiewające zdobycze. Pieśń, która miała skłonić nas do wejścia do Unii, umieszczoną na dołączonej do „Gazety Wyborczej” płycie (700 tysięcy nakładu), niewyobrażalnie tandetną, z prymitywną muzyką, chórkami i refrenem: „Zrób krok do przodu, zrób ważny krok, otwórzmy razem drzwi dla nadziei”. Nie wiem, czy dzieło to, towarzyszące przemówieniu prezydenta, traktatowi akcesyjnemu tudzież hymnom Polski i Unii, skłoniło kogoś do głosowania na „tak”, ale zapewne zostało stworzone z myślą o szerokich masach. Czyli według wyobrażeń o tym, co przeciętny Polak lubi w muzyce. Polak lubi też Edytę Górniak, więc u Klaty mamy Mazurka Dąbrowskiego w pamiętnym wykonaniu owej diwy. O tych zawstydzających – a szeroko rozpowszechnionych – przejawach złego gustu chciałoby się jak najszybciej zapomnieć. W spektaklu współtworzą nieprzyjemny obraz Polski, razem z przypalonym bigosem, którym Janulka karmi Wielkiego Mistrza, jej koszulką z napisem „Restituta” czy finałową czarną grottgerowską suknią. Witkacowska pętla czasu, miejsce końca historii, jałowego jej biegu, przybiera u Klaty różne tonacje. Śmieszne, zjadliwe, wstydliwe – ale też przerażające. Potwory, które przywozi ze sobą Der Zipfel (u Witkacego „czarownik z bajki”, u Klaty całkiem logicznie czarownik z komiksu) to więźniowie obozu koncentracyjnego w przepisowych pasiakach. Upiory przeszłości, wciąż żywej, niezałatwionej, niepogrzebanej. Bolesnej – także dlatego, że inaczej rozumianej w Polsce, inaczej w „neokrzyżackim” świecie. Niedawna afera z „polskimi obozami koncentracyjnymi”, jak pisano w poważnych zachodnich dziennikach przy okazji rocznicy wyzwolenia Auschwitz, najlepszym tego dowodem.

Neokrzyżacy są tutaj unijnymi urzędnikami, w szarych garniturach i z walizkami. Wchodzą, spoglądają rytmicznie na zegarki (trzeba szybko wprowadzić cywilizację, a także kontrolować własną formę w litewskim bezformiu). Wielki Mistrz z demonicznie automatycznym śmiechem demonstruje plansze ze znakami towarowymi Boscha, Mercedesa, Bayera i portrety Dürera, Kanta, Goethego, Manna. Przywieziona w walizce cywilizacja dla ciała i dla ducha. Przyglądają się temu leniwie bojarzy, każdy uzbrojony w niższe, zużyte przejawy tej cywilizacji: ciuchy ze szmateksu i torby z logo Biedronki czy Alberta. Jakoś te dwie kultury trzeba połączyć, ale nie takie to proste. Żadna z nich nie ma już mocy, neokrzyżacy utknęli w tym samym końcu historii co Litwinopolacy, a Wielki Mistrz tak samo nie ma nic wspólnego z von Jungingenem z obrazu Matejki, jak Fizdejko z Witoldem. Nawet nie da się wciągnąć unijnej flagi na maszt – flaga wędruje i wędruje w górę, gdzieś w nieskończoność, znika z oczu, jest już nie tylko nad sceną, ale i nad teatrem, Wałbrzychem, światem. W końcu spada. Ustawieni szeregiem bojarzy uczeni są hymnu Unii, ale podniosłe słowa Schillera o tym, że wszyscy ludzie będą braćmi, tracą sens i urodę, bo każdy z bojarów ma do wypowiedzenia jedną sylabę w rytmie „kolejno, odlicz”. Mistrz w końcu traci cywilizacyjną formę, romans z Janulką doprowadza do tego, że wygląda jak Litwinopolak, z reklamówką Biedronki w garści i przypalonym bigosem w żołądku. „Nowe państwo największej dziczy złączonej z najwyższą kulturą”? Nie udało się. W ostatniej scenie spektaklu widzimy tłum radosnych, rzucających się sobie w objęcia ludzi. Jednak wszyscy ludzie będą braćmi? Może; tyle że są oni w oświęcimskich pasiakach.

 

Maciej Sobociński poległ w starciu ze Słowackim, Jan Klata w starciu z Witkacym – przeciwnie. Ale nie stosunek reżyserów do tych groźnych autorów jest najistotniejszy. Skoro oba przedstawienia miały przy pomocy klasyków badać współczesność, ważniejsze jest to, jak ową współczesność się rozumie. Gdy jest ona tylko kostiumem, dekoracją, formą, zewnętrznym stylem zachowania, tak jak w Mit: Kordian , szkoda sobie zawracać całą sprawą głowę. Gdy reżyser ma talent do wydobywania z rzeczywistości spraw ważnych, bolesnych, nieprzyjemnych i jeszcze potrafi włączyć w to myśl autora nie jako alibi, lecz podstawę konstrukcji spektaklu, powstaje przedstawienie może nierówne, ale za to istotne.

p i k s e l