Paweł Schreiber

przewietrzyć, pozamiatać, wyszorować

 

 

Stary Teatr w Krakowie

Henrik Ibsen

WRÓG LUDU

przekład: Anna Marciniakówna, reżyseria: Jan Klata, scenografia, kostiumy, światło: Justyna Łagowska, choreografia: Maćko Prusak, opracowanie tekstu i dramaturgia: Michał Buszewicz, muzyka: Robert Piernikowski, premiera: 3 października 2015


Didaskalia Wroga ludu, gorzkiej refleksji Ibsena na temat mieszczańskiej demokracji, opisują mieszkanie głównego bohatera, doktora Stockmanna, jako wnętrze skromnie urządzone, ale schludne. Jakżeby inaczej – przecież sprawą, o którą walczy przez cały tok sztuki, jest czystość. Władze miejskie, na czele z jego bratem, burmistrzem, nie chcą przyjąć do wiadomości faktu, że lecznicze wody lokalnego sanatorium są niebezpiecznie skażone ściekami. Zmiana tego stanu rzeczy byłaby dla miasta zbyt kosztowna. Kiedy doktor wreszcie stawi czoło włodarzom miasta i zostanie uznany za tytułowego wroga ludu, swoją argumentację będzie opierał na metaforach zaczerpniętych z higieny gospodarstwa domowego: uległą egoistycznym ciągotkom społeczność porównuje do brudnego, dusznego mieszkania, a brak sumienia staje się konsekwencją braku tlenu. Doktor Stockmann wypowiada się pod koniec XIX wieku, czyli okresu przełomu w postrzeganiu kwestii czystości. To właśnie wtedy do domów na dobre zawitały wanny, a nawet prysznice, bo wreszcie dowiedziono, że poza oczywistymi właściwościami ochronnymi pokrywająca ciało warstwa brudu ma też wiele minusów. Autorzy opublikowanej w roku wydania Wroga ludu (1882) książki Szczęście domowe: dokładna nauka o gospodarstwie domowem oraz poradnik kucharski napisany dla matek i córek stanu średniego (dla mieszczan, rzemieślników, robotników, włościan) piszą: „Pokój mieszkalny należy się zamiatać codziennie dwa razy, rano po śniadaniu, powtóre po obiedzie. Podczas zamiatania musisz otworzyć okna, aby kurz czémprędzej uchodził a nie osiadał się na sprzętach, a jednak ukończywszy zamiatanie, weźmij wilgotną szmatkę, a obcieraj wszystkie sprzęty, począwszy od obrazków i okien aż do stołków. Nie czyniąc tak, masz wprawdzie mniej pracy, ale tém więcej szkody, bo kurz osiadający się na sprzętach niszczy wszystko jak jaka trucizna”. W tekście Ibsena Stockmann zaznacza, że jego mieszkanie jest codziennie zamiatane i wietrzone (Szczęście domowe: „A otwieraj często nawet i drzwi, bo świeże powietrze dla zdrowia rodziny tak potrzebne jak pokarm i napój”); konieczność codziennego szorowania podłogi uznaje za kwestię niepodlegającą dyskusji.
W scenografii Justyny Łagowskiej do przedstawienia Jana Klaty w krakowskim Starym Teatrze mieszkanie Stockmanna (Juliusz Chrząstowski) jest zasypane rozrzuconymi po podłodze przedmiotami i ubraniami. W kącie leży otoczony pustymi butelkami barłóg, a w centrum stoi skomplikowana konstrukcja, składająca się z łóżka i niezliczonych drobiazgów ułożonych w stos radośnie przeczący prawom fizyki. Chwilę po rozpoczęciu spektaklu ta piramida widowiskowo runie, rozsypując się po całej scenie i wzbijając ogromny tuman kurzu. Mieszkanie lekarza higienisty przypomina tu raczej pijacką melinę, w której bałagan ma już własne, gromadzące się latami, warstwy geologiczne. Zamiatanie i wietrzenie nic już tu nie da, a podłogi nie można wyszorować, bo nie ma do niej dostępu. Wokół tego apokaliptycznego bałaganu wznoszą się wykafelkowane ściany basenu, do którego dopływają miejskie ścieki. Dom dobrego doktora jest tak samo zatruty jak miejscowe sanatorium. To w spektaklu Klaty jedna z najważniejszych spraw – przed miazmatami lokalnej demokracji nie da się uciec w domowe zacisze, przeniknięte nimi jest całe miasto. Bunt Stockmanna będzie więc – jeszcze bardziej niż w Ibsenowskim oryginale – przegniły od środka.
Po krakowskim Wrogu ludu od razu widać, że to przedstawienie Klaty. Beztrosko miesza śmiertelną powagę z rozbrajającym patos absurdalnym humorem. Teść Stockmanna, Morten Kiil (Zbigniew Ruciński) ma cudownie heavymetalowe nazwisko, więc paraduje w skórach i czarno­‍-białym makijażu à la KISS, a kapelusz burmistrza to ogromny inkaski pióropusz. We Wrogu ludu nie brakuje charakterystycznych dla teatru Klaty wstawek muzyczno­‍-tanecznych – od opartego na internetowym memie Loituma Girl układu choreograficznego z dwoma porami w roli głównej, po przejmującą, niemal upiorną scenę, w której odwracająca się od doktora Stockmanna społeczność miasta śpiewa pod dyktando burmistrza (Radosław Krzyżowski) piosenkę bożonarodzeniową Little Drummer Boy. O ile ostatnim przedstawieniom Klaty trochę brakowało dawnej energii, tutaj widać, że reżyser odzyskał oddech i rozmach, a do tego świetnie się dogaduje z aktorami. Na szczególną uwagę zasługują: pięknie rozedrgany Michał Majnicz w roli lawirującego między ludźmi i poglądami dziennikarza Hovstada, i raz powściągliwa, raz histeryczna Monika Frajczyk (debiut na scenie Starego Teatru), grająca Petrę.
Prawdziwym gwoździem programu jest jednak rola Juliusza Chrząstowskiego, która w pewnym momencie stanowczo wykracza poza to, do czego przyzwyczaił nas teatr Klaty. W scenie, w której u Ibsena doktor Stockmann wygłasza serię płomiennych tyrad, obnażającą obłudę władz miejskich, Chrząstowski nagle wychodzi z roli. W przeciwieństwie do postaci, którą gra, nie płonie słusznym gniewem. Owszem, jest poirytowany, ale przy tym zmęczony i zniechęcony. Mówi, że skażone uzdrowisko z dramatu Ibsena jest w zasadzie porównywalne do duszącego krakowian smogu. Pyta, czy w związku z tym przedstawienie, w którym gra, jest, zdaniem widowni, tanią publicystyką. Zaczepia publiczność, sypie aluzjami do spraw bieżących – pojawiają się wybory parlamentarne i uchodźcy. Jest mało charyzmatyczny, wręcz denerwujący. Czasem prosi, żeby czymś w niego rzucić. Siedząc na widowni, można się zastanawiać, o co mu właściwie chodzi. Czy rzeczywiście ma coś do powiedzenia, czy tylko jątrzy, używając do tego wyświechtanych tematów i haseł? A może jedno i drugie? To dezorientująca, wytrącająca z równowagi scena, którą trudno jednoznacznie ocenić, podobnie jak trudno ocenić postępowanie doktora Stockmanna. Bo Chrząstowski­‍-Stockmann jest we Wrogu ludu najciekawszy właśnie tam, gdzie balansuje między obrazami szlachetnego buntownika i narcystycznego pieniacza, który po uzyskaniu odrobiny poparcia od razu stroi się w nieskazitelnie biały płaszcz (skrzyżowanie munduru z papieską sutanną), a w konfrontacji z bratem nie waha się pokazać mu obnażonego zadka, żeby chwilę potem ze wstydem podciągać spodnie na oczach swoich dawnych zwolenników. Miejski doktor jest tu z jednej strony ostatnim sprawiedliwym, a z drugiej – kolejnym karierowiczem próbującym wykorzystać okazję do zdobycia władzy i ostatecznie wychodzącym na głupka. A jednak, kiedy na koniec swojego improwizowanego występu Chrząstowski przywołuje słowa z dramatu Ibsena, mówiące, że społeczeństwo oparte na kłamstwie powinno wyginąć, jest śmiertelnie poważny – i chyba warto go wysłuchać. Każdy odrzucany prorok ma w sobie coś z błazna, ale utrzymanie równowagi w ukazywaniu tych dwóch aspektów postaci to zadanie niezwykle trudne. Chrząstowski i Klata radzą sobie z nim tylko częściowo – nie mogę się oprzeć wrażeniu, że surrealistyczne zakończenie, gdzie rodzina doktora unosi się na morzu falującej plandeki, którą obywatele miasta przykryli jej mieszkanie, jest de facto kanonizacją Stockmanna. Chociaż twórcy próbują unikać jednoznaczności, mają też wyraźną słabość do buntu głównego bohatera – i to właśnie ona okazuje się w końcu zasadniczą wadą przedstawienia, psującą jego najciekawszy zamysł.
Dużo mocniej wybrzmiewa jednak w spektaklu nie podziw dla postaci, a gorycz w ukazywaniu świata, w którym Stockman próbuje działać. Chaos w scenicznym mieszkaniu doktora wciąż rośnie. Na gładkich, wykafelkowanych ścianach pojawiają się napisy „WON”, „HUJU”, „MANE TEKEL FARES”. Z głośników płynie ryk polskich stadionów i ulic: ogłuszające, rytmiczne „wypierdalać!”, które raz może dotyczyć szukających schronienia imigrantów, a raz obywateli, którzy ośmielają się przeciwstawiać ogółowi. Jedynym obrazem porządku jest upiorny marsz w miejscu w rytm intonowanego przez burmistrza Little Drummer Boy – i niewielka to pociecha. W zakończeniu dramatu Ibsena doktor Stockmann jest przekonany, że będzie w stanie wysprzątać i przewietrzyć przynajmniej własne sumienie. W spektaklu Klaty sprawy zaszły za daleko – podłoga jest zawalona zbyt dużą ilością rupieci, a zawilgocone mieszkanie nie ma okien. W takich warunkach tlenu brakuje czasem nawet tym, którzy sami rozprawiają o higienie. Dusimy się wszyscy. Możemy ewentualnie snuć odrealnione marzenia o sprzeciwie i ucieczce. Można powiedzieć, że to obraz zbyt jednoznaczny i przerysowany. To oczywiście prawda. Można też dodać, równie słusznie, że to świetna synteza stanu polskiej demokracji AD 2015. „Niektórzy gospodarze – przestrzega Szczęście domowe – wynajmują komornikom na mieszkanie dziury tak okropne i zatrute, iż się stają zabójcami nieszczęśliwej takiej rodziny. […] Żono, chceszli wiedzieć, dlaczegoś tak chorobliwa – dlaczego cię po kościach drze, głowa boli – chcesz wiedzieć, dlaczego dziatwa twoja dotąd czerstwa, teraz blada, niewesoła – bo na głowie pełno strupów, z uszu ciecze, oczy jak bez życia […]. Dlaczegóżeś obrała to więzienie za mieszkanie?”

p i k s e l