Maryla Zielińska

rower to jest świat…

 

 

Piotr Cieplak

O NIEWIEDZY W PRAKTYCE, CZYLI DROGA DO PORTUGALII

Biblioteka Teatralnego, Fundacja Teatr Nie­-Taki, Wrocław 2014

Jakub Papuczys

TOUR DE FRANCE JAKO PRZEDSTAWIENIE KULTUROWE

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2015


...to uoczywiście fraza z kultowej piosenki Lecha Janerki o bezpretensjonalnym tytule Rower. Lapidarnie nazywa to, co wspólne – przy skrajnej odmienności perspektyw – w książkach Piotra Cieplaka i Jakuba Papuczysa. Bo choć obydwaj piszą o ludziach na rowerach, to tak naprawdę formułują wypowiedzi na temat świata.
„Dobrze jest zacząć o świcie, z fasonem” – to zdanie w stylu: „Ogary poszły w las”. Oto reżyser teatralny Piotr Cieplak wsiada na rower pod swym domem na warszawskich Kabatach i kierując się na Grójec, tnie samotnie do Portugalii. To nie pierwsza taka jego wędrówka, ale jednak szczególna. Z okazji pięćdziesiątych urodzin Cieplak zmierza ku pielgrzymiemu szlakowi świętego Jakuba, między innymi przez dom rodzinny w Opolu, klasztor w Taizé, gdzie za młodu doświadczał formacyjnych spotkań, do Lizbony, gdzie ma schadzkę z kobietą życia. Trasa to linia mniej więcej prosta, powrót już drogą powietrzną, nie liczy się. Dziennik z podróży, spisany post factum, w dużej mierze oparty na esemesach do żony, jest i wyznaniem wiary, i wyznaniem miłości, i medytacją, i przygodową opowieścią drogi, i – za sprawą zdjęć – filmem drogi. Perspektywa post jest dość ważna, tytuł wszak podkreśla niewiedzę i to w kontekście praktyki. Bohater i zarazem autor opowieści ma wytyczony cel, ale to, co pomiędzy startem a metą, jest dość mgliste, podobnie jak motywacje, a jeszcze bardziej sens i skutek. Podróż to nadzieja na poznanie, próba ułożenia siebie i świata po półwieczu obcowania na tym padole, wreszcie spotkania z ludźmi. Ale jazda na rowerze to także szansa na niemyślenie, na reset, na „wyluzowanie czapki” – jak śpiewa inny kultowy pieśniarz, Wojciech Waglewski.
Kasia, srebrny trekking, kolarski rynsztunek to niczym Dulcynea, Rosynant, rycerska zbroja, i choć Piotr Cieplak fizycznie nie przypomina Don Kichota, niemniej z tą właśnie postacią najczęściej kojarzyłam jego eskapadę. Brak Sancha Pansy jest tylko pozorny. Rycerz i giermek – oni dwaj w nim na równi siedzą, tocząc nieustający sparing.
Oto Jakub Papuczys, doktorant Uniwersytetu Jagiellońskiego, studiów performatywnych, a jednocześnie miłośnik sportu, zwłaszcza kolarstwa, i rowerzysta. Wpada na szczęśliwy pomysł, by te wszystkie pasje połączyć i przelać na papier w formie rozprawy. Nie jest to jeszcze harmonijny rytm narracji, co i raz znosi go w stronę naukowego żargonu, najczęściej jednak nie wytrzymuje i pisze wprost od siebie. Styl nie jest czysty, ale podobno autor jest pionierem. Profesor Mirosław Kocur zapewnia na okładce, że książka jest „bezprecedensowym osiągnięciem naukowym”. Tego nie wiem, nie znam na tyle ponadstuletniej historii Wielkiej Pętli (z racji pokoleniowej zdecydowanie bliższe mi były emocje kibiców Wyścigu Pokoju) ani niuansów światowej performatyki, by fachowo ocenić wywody autora. Po prostu jeżdżę na rowerze w długie wyprawy, bywa że międzykontynentalne, w mniejszej czy większej grupie, rzadko w peletonie, częściej z pomocnikiem lub jako pomocnik, zdarzają mi się samotne ucieczki, etapy dziennej i nocnej jazdy na czas, a nawet na dochodzenie czy ze startu zatrzymanego, nigdy nie walczę o miejsce na pudle. Czasem kręcę pętlę, a czasem jadę po prostej (choć tak naprawdę zawsze poplątanej). I jako taka zostałam poproszona o napisanie tej recenzji.
Piotr Cieplak chwali się posiadaniem magnusa, klucza przypominającego imbus, którym można naprawić wszystko – to prezent montażysty teatralnego ze Szwecji o imieniu Magnus. Performatyka w rękach Jakuba Papuczysa wydaje mi się takim imbusem. Wiele obiecuje i odsłania, ale też swą omnipotencją usypia czujność badacza. Piotr Cieplak po kolejnym kapciu, kolejnych łatkach pokornie odkłada imbus i zabiera się do ręcznej roboty, milimetr po milimetrze wymacuje w oponie winowajcę. Identyfikuje go jako trzymilimetrową szpileczkę, fragmencik drucianej szczotki. (Obstawiam, że to zbrojeniowy drucik z pękniętej opony tira, których wala się pełno na poboczach dróg.) W brawurowym wywodzie Papuczysa brakuje mi momentu zawieszenia narzędzia, zwątpienia w jego moc, i zagłębienia się w ręcznej robocie, nawet po omacku. On, w przeciwieństwie do Cieplaka, jest piewcą wiedzy, nie szuka dziury w performatywnej „koszulce”, która pięknie opina mu narrację. Świadomie porzuca inne metody badawcze (choć korzysta z ich ustaleń), szczęśliwie dla wywodu nie chowa osobistego stosunku do przedmiotu badań za gardą tej „jedynie słusznej”.
Z prozą Cieplaka rowerzyście­‍-wyprawowiczowi bardzo łatwo się identyfikować. Na każdej stronie chce się krzyczeć: tak, oj tak, doooooookładnie, też tak miałem; albo wchodzi się w spór: nie, nieprawda, a nawet gówno prawda. Słowem, odsłania się otchłań niespisanych własnych przygód, wspomnień, emocji. Podobnie jest z jego przedstawieniami, niby opowieściami dla każdego, w których łatwo się odnaleźć, ale do czasu… Na początkowych stronnicach rowerowych dzienników Cieplaka wręcz wyczuwa się rytm jazdy na rowerze. W zmiennej długości zdań, akapitów, w interpunkcji, doborze słów słyszy się szum opon po asfalcie, pstrykanie przerzutek, pisk hamulców, świst wiatru w uszach (nie powiem, że we włosach, bo Piotr Cieplak wielokrotnie podkreśla, że życie dość wcześnie pozbawiało go czarnej bujnej czupryny). Nie dziwota, że zanim zapiski wydał na papierze, wykonywał je jako performatywne czytanie z duetem SzaZa (instrumentaliści­‍-improwizatorzy Paweł Szamburski i Patryk Zakrocki). To był seans­‍-medytacja, przenoszący doświadczenie ze sfery wspomnień w Teraz, próba ocalenia ich sensualności. Nie wiedzieć kiedy, fraza technicznej jazdy na rowerze zanika, „czapka się luzuje”, a w prozę falą nieokiełznanych dygresji wlewa się świat. Dziennik przekształca się w poemat dygresyjny i jednocześnie heroikomiczny, bo dla narratora­‍-rowerzysty na równi jest kwestia porządku świata i przyrody, jak i zagadnienia: gdzie by tu się rozłożyć na noc, czy jest spożywczak za rogiem, chcę w krzaki, kurwa, góra!, dupa mnie boli. Narracja rozpływa się też w niekontrolowanym rytmie spotkań z ludźmi i ich własnych historii. Po tym bogactwie przychodzi finał, jakże on skromny, pokątny w stosunku do buńczucznego początku „o świcie, z fasonem”, wstydliwy wreszcie, bo czego to sobie człowiek nie na obiecywał po drodze, a tu szast prast i koniec, w sumie nie ma fanfar, nic się wokół nie zmieniło. Zaraz, przecież chciałem być niezauważalny, skąd więc te pretensje do wyczynu, heroizmu, nadzieja na przeanielenie. Pawi ogon przeżyć trzeba kulić pod siebie i wracać tanimi liniami na Kabaty, do dominikanów na Służew, do okolicy obsadzonej przez siebie drzewami. Ale właśnie, co to znaczy „do siebie”? Może nigdzie nie wyjechałem? Czy gdy leżę w namiocie­‍-trumience, w śpiworze, bez karimaty, wtulony w ziemię, nie jestem u siebie? Co to jest ta podróż, ten zryw Don Kichota? Czy to nie ucieczka? A może przeciwnie – powrót do dziecka w sobie? Cieplak powtarza: „jazda na rowerze jest prostsza niż życie”, „to błogość, jak piękny sen”. Na pewno nie chodzi o kilometry dystansu, choć wszyscy o to pytają, jeśli już, to o kilometry poznania. Przestawiam przerzutkę życia na inny tryb, w którym wyglądam jak kosmita, stawiam się poza nawiasem społeczeństwa, żyję instynktownie („Spałem i jadłem.”, „arbuza wybierałem łapami”), w zgodzie z naturą („Zimno jest dobre.”, „Nie bałem się.”), według jasnych zasad (podwózka to chałtura) i patrzę, czy obszar niewiedzy się zmniejsza. Sprowadzam życie do spraw podstawowych: „Nic się nie działo. Jechałem sobie”.
Pewnie chodzi o wszystko naraz. „Czekałem na A, przyjechało B.” – powtarza Cieplak za Białoszewskim. „I tyle. Aż tyle” – dodaje od siebie. Jak zwykle to „tyle” bardzo blado wypada na zdjęciach, także tych Piotra Cieplaka w książce: „Człowiek chciałby świętować, a kończy na robieniu zdjęć”.
Jakub Papuczys zaczyna od paradoksu, od konstatacji, że kolarstwo dla postronnej osoby nie jest widowiskowym sportem, wręcz nudnym. Ludzie na rowerach jadą i jadą, niewiele się dzieje, dla co bardziej niecierpliwych wręcz nic. (Tak samo zresztą ogląda się niezmontowane filmy z rowerowych turystycznych wypraw. Zero dynamiki.) Choć Wielka Pętla to impreza powtarzalna do granic „dramatu absurdu”, nie ma osoby, która mogłaby powiedzieć, że zobaczyła wyścig w całości. Na czym więc polega fenomen Tour de France, który skupia na drogach Francji czy przed telewizorami i przy odbiornikach radiowych na całym świecie miliony ludzi, niezmiennie od dziesiątków lat? Autor odsłania tajemnicę tego widowiska nie za jednym szarpnięciem kurtyny, przeciwnie, fałda po fałdzie pokazuje, jak bardzo jest ono złożone i nieopisywalne, bo wciąż i wciąż dziejące się. Opowiada bardzo ciekawe historie, przeciętny kibic nie zdaje sobie z nich sprawy, podobnie jak uniwersytecki miłośnik performatyki. Wielka Pętla, jego zdaniem, zaspokaja we Francji wybuchające co i raz społeczne zapotrzebowanie na dowartościowujące Wielkie Narracje. I daje na to wiele dowodów.
Pokazuje genezę wyścigu jako moment w dziejach (poprzedni przełom wieków), gdy Francja upokorzona przegraną wojną z Prusami, aferą Dreyfusa, instynktownie szuka „czegoś”, co przywróciłoby społeczeństwu poczucie jedności, siły, godności. Wiadomo – w zdrowym ciele zdrowy duch, a więc higiena, uzdrawianie. (Przypomina się intencja, z jaką Witkacy pisał Nagie dusze, czas też podobny.) Postawiono na rower, z różnych względów, które Papuczys wydobywa z głębin historii. Sprzęt finansowo dostępny niemal dla każdego, nieskomplikowany w użyciu, dawał szansę na wykreowanie „przedstawienia” dla wszystkich. Trasa geograficznie i emocjonalnie spajała państwo. Uczestnicy wyścigu blisko miesiąc przemierzają francuskie prowincje po szosach, które przeciętny obywatel zna z własnego doświadczenia, przejeżdżają przez miejscowości, gdzie diabeł mówi dobranoc i przez miejsca tak znaczące jak Pola Elizejskie. Finisz pod Łukiem Triumfalnym jest nie tylko spektakularny, ale i symboliczny. Tak wymyślono tradycję i jednocześnie instytucję, która od 1 lipca 1903 roku żyje do dziś, odradzając się w dorocznym cyklu.
Widowisko dzieje się tuż za rogiem i jednocześnie w mediach. Sposób jego przedstawiania przez prasę, radio i telewizję to osobny rozdział w książce Papuczysa, nie mniej ciekawy od analiz dopingu czy wyczynu. Tour, jadąc, „opowiada” Francję: historię miejsc mijanych po drodze, ludzi tam żyjących – tu i teraz objawia się tożsamość narodu, zbiorowa pamięć. Autor zwraca uwagę, że wyścig spełnia podobną funkcję jak niegdyś objazd monarchiczny kraju, średniowieczny tour czeladniczy czy powieść edukacyjna. Wyścig opowiada, ale i kreuje – zwłaszcza bohaterów. Te historie i sposoby ich relacjonowania Papuczys przyrównuje do modeli epiki, tragedii antycznej, teatru mieszczańskiego, widowiska sportowego, serialu telewizyjnego, telenoweli.
Cieplak z dystansem i ironią odnosi się do Tour de France: „Tam przecież nie jeżdżą ludzie”. Ma zapewne na myśli naszprycowanych „suplementami diety” współczesnych cyborgów, szpanujących spoconą klatą w rozpiętych koszulkach (do tej męskiej słabostki przyznaje się i Cieplak). Papuczys przypomina, że Wielka Pętla od zarania zakrojona była na nieludzką miarę. W trakcie pierwszego wyścigu niektóre dzienne etapy mierzyły ponad czterysta kilometrów, kolarze nie zsiadali z rowerów po kilkanaście godzin, dzień w dzień, prawdę mówiąc noc w noc, sami likwidowali usterki, sami dbali o prowiant. Wraz z wprowadzeniem odcinków górskich, walczyli już nie tylko z kilometrami, ale z dosłownie morderczymi podjazdami. Mimo wynalezienia przerzutek, przez wiele lat nie można było ich używać na Wielkiej Pętli. Dość długo nie honor było ułatwiać sobie techniką życie. Wiele z takich pisanych i niepisanych zasad rywalizacji trwa do dziś, tworząc swoisty etos wyścigu (na przykład, jeśli w kraksie bierze udział lider, reszta czeka, aż się pozbiera). Wyścig zmienia się wraz z techniką, mediami, medycyną, ale jest sobą. Opowiadając o tym fenomenie, Jakub Papuczys rysuje obraz XX wieku, z jego prologiem i ciągiem dalszym.
Narracje Cieplaka i Papuczysa, mimo że tak odmienne, także w przedmiocie, niespodziewanie rezonują ze sobą, dają – na przykład – wyraz szaleńczemu romantyzmowi (heroizmowi) długodystansowca, który w dobie cywilizacji wygody skazuje się na swoiste umartwienie. Papuczys analizując sposoby relacjonowania wyścigu przez media, zwraca uwagę, że komentatorzy – raz: z racji paradoksalnej jego monotonii, dwa: nie mogąc objąć wszystkich zdarzeń – koncentrują się na kilku węzłowych punktach, na których budują własną dramaturgię. Tak w sumie czyni i Cieplak, snując dzienniko­‍-powiastko­‍-traktat, zoomuje atrakcje, zbliża do poszczególnych ludzi, do siebie, zaspokajając zapotrzebowanie na małe­‍-wielkie narracje. Wyścig, okalając Francję, daje jej panoramę i potwierdza integralność państwa. Cieplak, przemierzając obraną przez siebie trasę, co i raz powtarza, że nikt mu nie odbierze widoków, że w tym sensie świat należy do niego. Jest lustrem, w którym się odbija, ze swą przeszłością, pamięcią, myślami. Relacja ze światem to doznanie tożsamościowe, integrujące.
Piotr Cieplak nie ujawnia swoich pisarskich i kolarskich planów. Jakub Papuczys zapowiada analizę PRL­‍-owskich węzłowych zjawisk poprzez zbiorowe emocje uczestników i kibiców wydarzeń sportowych, nie tylko związanych z kolarstwem. Wkrótce się okaże, że nie można niewinnie wsiąść na rower i pojechać w świat.

p i k s e l