Paweł Schreiber

 

nabożeństwo niedowiarków

 

Teatr Polski w Bydgoszczy

mickiewicz. dziady. performance

reżyseria, scenografia: Paweł Wodziński

muzyka: Stefan Węgłowski

kostiumy, reżyseria światła: Agata Skwarczyńska

ruch sceniczny: Aneta Jankowska

kierownictwo wokalne: Agnieszka Sowa

wideo: Remigiusz Zawadzki

premiera: 22 kwietnia 2011

 

ciemno wszędzie, głucho wszędzie – bo światło, zamiast oświetlać twarze aktorów, pada od tyłu. Z umieszczonych na scenie namiotów wychodzą cienie ludzi w pomiętych dresach, których nie sposób rozpoznać ani po twarzy – bo ciemno, ani po głosie – bo mówią tylko w gromadzie, ani po ruchach – bo wszystkie do siebie podobne. Wyróżnia się tylko jeden – Guślarz (Mateusz Łasowski). W rytuale odbywającym się w bydgoskim spektaklu Mickiewicz. Dziady. Performance to on będzie rozdawał karty.

Ale żadne przyzywane przez niego widma się nie pojawią. Procedura jest zawsze ta sama – Guślarz najpierw „zauważa” ducha, potem reszcie obecnych wmawia (bardzo przecież przekonywającym) tekstem Mickiewicza, że widmo jest wśród nich rzeczywiście obecne, a w końcu zmusza jednego z uczestników obrzędu do tego, żeby zaczął je udawać. Czasem, jak w wypadku młodej dziewczyny (Karolina Adamczyk), która zaraz stanie się Zosią, Guślarz musi się trochę napracować: wciskając jej przemocą na głowę tiulowy ni to wianek, ni to spódniczkę, i ucząc, jak ma mówić „Baś, baś, mój baranku”.

Za pomocą tekstu Dziadów Guślarz manipuluje, rozkazuje i indoktrynuje. Wyznacza zachowania i tożsamości. Konsoliduje mroczną, agresywną wspólnotę, w którą przeradzają się uczestnicy obrzędów. Widmo Pana będą tu katować nie ptaki, a ludzie, bijący bez opamiętania manekina, który go symbolizuje. Przemocy doświadczy nawet duch Zosi, popychany, upokarzany i przewracany przez kręcące się w półmroku postaci zebranych na dziadach.

Po seansie brutalności przychodzi zażenowanie, ale nie otrzeźwienie. Ostatnim widmem jest trochę zblazowany młodzieniec w białym garniturku, który zbliża się do grupy i zaczyna ją nagrywać na telefon komórkowy. Próbują się przed nim bronić – ale bezskutecznie. Wyśpiewywane na ludowo pod wodzą Guślarza fragmenty tekstu Mickiewicza nie działają na intruza (może przybywającego z przyszłości, a może z innej, mniej nakierowanej na przeszłość, teraźniejszości). Widmo nie posłucha prośby – powłóczy się chwilę po scenie, oglądając z ciekawością rozstawione na niej namioty i kable oświetleniowe. Słowa Guślarza, które jeszcze chwilę temu miały magiczną moc, teraz wydają się po prostu żałosnym środkiem kontroli nad grupką niezbyt rozgarniętych ludzi.

Pomiędzy kolejnymi scenami rytuału na płachtach namiotów pojawiają się projekcje wideo – obcokrajowcy mówią w swoich językach o Polsce używając tekstów z przełomu XVIII i XIX wieku opisujących realia kraju nad Wisłą i Niemnem. Polak to europejski orangutan. Polski chłop to jeden z najbardziej przerażających i przygnębiających widoków na całym kontynencie. Polacy robią wszystko, żeby zatrzymać własny rozwój. Magia pogańskiego obrzędu prysła, gromadka zebranych na dziady powoli się rozchodzi – czas przypomnieć ojców dzieje. Kończy się pierwsza część spektaklu.

Lud, który ma w sobie nie ukrytą mądrość, tylko co najwyżej bezsilną agresję wobec innych i wyżej postawionych, poddaje się urokowi słów manipulatora Guślarza, bo inaczej nikt nie powiedziałby mu, jak ma sam siebie rozumieć. Rodzący się w czasie rytuału brutalny trybalizm zostaje wyraźnie umieszczony w kontekście z początku XXI wieku – w kostiumach i scenografii wielu recenzentów widzi mniej lub bardziej wyraźne nawiązanie do koczujących pod Pałacem Prezydenckim obrońców narodowej tożsamości. Jeśli to rzeczywiście trafne odczytanie sztafażu ceremonii dziadów w bydgoskim spektaklu, to ich obraz jest tu bardzo krytyczny, a miejscami złośliwy. Jeśli uczestnicy rytuału na scenie dali się omotać pięknym słowom Guślarza, przekonującym ich do uwierzenia w duchy, których nie ma, to ci, do których spektakl się pośrednio odnosi, zostali opętani również przez słowa, a wśród nich patriotyczne „księgi zbójeckie” i ich interpretacje. W ich rytuale jest wielu Guślarzy – a jednym z nich jest na pewno autor Dziadów.

A więc – dziady i Dziady jako narzędzie indoktrynacji i sposób na ucieczkę od myślenia? Ubrana w piękne słowa manipulacja, nadająca poczucie wspólnoty i tożsamości grupie, która inaczej by nie wiedziała, czym jest? Forma stwarzania za pomocą pięknych słów przeszłości, której nigdy nie było? W dużej mierze owszem, ale to byłoby zbyt proste i jednoznaczne. Próba stworzenia spektaklu, w którym tekst Dziadów służy obaleniu mitów przez Dziady budowanych, sama w sobie jest ciekawym eksperymentem, ale Wodziński idzie dalej. Swoim spektaklem pokazuje, że Dziady z jednej strony należy próbować obalać, a z drugiej obalić ich się nie da. Bydgoskie przedstawienie walczy z Dziadami i ich tradycyjnymi odczytaniami, ale przypomina to biblijną walkę Jakuba z aniołem. Anioła nie da się (i nie chce się) pokonać – liczą się same zmagania. Przeciwnik nie zawsze jest wrogiem.

Po przerwie część II Dziadów przechodzi płynnie w część III. Gwarantem tej płynności jest obsada. Grany przez Michała Czachora upiór z telefonem komórkowym przechodzi w granego przez Michała Czachora Konrada. Szalony Guślarz Mateusza Łasowskiego zakłada koloratkę, pokornieje i staje się księdzem Piotrem. Zosia (Karolina Adamczyk), wciąż pełna dziewczęcej naiwności, ale już mniej egocentryczna, zmienia się w Ewę, też w wianku na głowie. Duch pana (Roland Nowak) zakłada fioletową marynarkę i zostaje Nowosilcowem. Sowa (Beata Bandurska), wspominająca, jak zamarzła z dzieckiem przy drodze, zmienia się w panią Rollison lamentującą nad losem swojego syna.

Wodziński wydobywa z części III przede wszystkim to, na co zwracał uwagę w części II – mechanizmy budowania wspólnoty, z całą ich złożonością i niejednoznacznością. Wileńskie więzienie i warszawskie oraz wileńskie salony okazują się miejscami, w których dokonuje się mniej więcej to samo, co działo się w zamkniętej ciemnej kaplicy. Powtarzają się w nich rytuały cementujące społeczeństwo i nadające mu wspólną tożsamość. Więźniowie pocieszają się opowieściami o heroicznych czynach Tomasza, znoszącego kolejne tortury. Monolog Sobolewskiego o ładowaniu młodych spiskowców do kibitek buduje świadomość wspólnej niedoli i nadaje jej religijny sens. Wspólne obchodzenie polskiej wigilii Bożego Narodzenia pozwala na chwilę zapomnieć o politycznym ucisku. Opowieść o Cichowskim daje Polakom (nawet tym, którzy nigdy nie musieli z bliska oglądać więziennych krat) nowego świętego. Zabiegiem integrującym jest nawet taniec na balu u Senatora.

Kolejnymi rytuałami budowania grup dyrygują kolejne odpowiedniki Guślarza. Każdy z nich nie tylko przemawia, ale też próbuje nadać dodatkową wagę temu, co robi, przez rytualne gesty i ruchy. Ksiądz Piotr odwiedzający więźniów ogłasza swoje przybycie dzwoniąc kościelnym dzwonkiem, a potem rozkłada na stole sianko i przykrywa je czystym obrusem – „domowi pychy” nadaje nowy, pokorny, swojsko-polski kształt. Opowiadający o Cichowskim Adolf, zanim rozpocznie swoją historię, stawia z przodu sceny krzesło, na którym umieszcza oprawioną w ramki fotografię bohatera, po czym zaczyna rozdawać i rozkładać na podłodze jego zdjęcia, które nosi przy sobie w związanym gumką pliczku. Pod koniec opowieści wszyscy jej słuchacze chwytają się za ręce i stoją przez chwilę w milczeniu.

Wyraźnie jednak widać, że te konsolidujące rytuały mają w sobie jakieś wewnętrzne pęknięcie. Coś zawsze idzie nie tak. W poważny kontekst wchodzą nieproszone elementy komiczne. Im bardziej prowadzący rytuał stara się zachować dostojeństwo, tym bardziej sam rytuał obraca się przeciwko niemu. Im bardziej obecne mają być duchy niewinnych ofiar i wytrwałych bohaterów, tym bardziej czuje się właśnie ich nieobecność. Opowiadana przez Sobolewskiego (świetny Michał Jarmicki) historia, owszem, porusza, ale zaczyna się, nie wiedzieć czemu, od zupełnej nonszalancji – jej narrator podjada sobie herbatniki i opowiada ją, jakby relacjonował spacerek po parku. Kiedy przejdzie do śmiertelnej powagi, herbatniki w końcu przypomną o sobie i każą mu się zakrztusić. W trakcie minuty ciszy po Cichowskim zdezorientowani bywalcy warszawskiego salonu nie wiedzą, czy patrzeć w dół, czy w górę, przyjąć pozę pokory czy uwielbienia – więc patrzą na opowiadającego (Piotr Żurawski) i, z pewnym opóźnieniem, ustawiają głowę tak, jak on. Część problemu polega na tym, że on sam nie do końca ufa swoim zdolnościom retorycznym i wierze w sprawę, więc wprowadza do opowiadania dodatkowy efekt. Polewa się wodą i wpycha do ust rozkruszone suchary (później wypluwane na zewnątrz przy mówieniu), żeby jego samoudręczenie uzupełniło wszystko to, czego brakuje jego głosowi. W jego gestach widać rutynę – to pewnie nie pierwsze takie przedstawienie.

Bydgoskie Dziady to nabożeństwo niedowiarków, którzy, zaniepokojeni własnym brakiem zaangażowania, próbują je uzupełnić potężnymi gestami i słowami, jakby to mogło sprawić, że uwierzą żarliwiej. Są mamieni, ale też mamią sami siebie. Czy to wszystko wobec tego to tylko pusty rytuał? Tak też nie można powiedzieć. Wielką Improwizację Konrad wygłasza na przemian krzycząc i paląc nonszalancko papieroska, albo wierząc w to, co mówi, albo traktując to jako jedną z piosenek, które się nam podobają, bo już je kiedyś słyszeliśmy. Na zakończenie, przed niewypowiedzianym „carem!” nie mdleje, tylko wychodzi z widowni, machając lekceważąco ręką – ale widać, że i postać, i aktor są wyczerpani wyrzuceniem z siebie tego pękniętego na dwoje monologu. Ksiądz Piotr też mieni się odcieniami wyrachowania i żarliwej wiary, a w czasie swojego widzenia, kiedy sama wiara już nie wystarcza, próbuje zmusić do natchnienia własne ciało, upodabniając je do ciała Chrystusa, niosąc na plecach stół zamiast krzyża i samemu się policzkując, bo nigdzie nie widać oprawcy. To chyba najlepsza rola w karierze Mateusza Łasowskiego i najlepsza synteza tego, co w Dziadach Wodzińskiego najważniejsze – to przebieranie się za Mesjasza jest z jednej strony komiczne, a z drugiej przejmujące. Rytualne gesty są w pewnym sensie powierzchowne, a w innym – sięgają bardzo głęboko. Czy ksiądz Piotr jest prorokiem, maniakiem czy hochsztaplerem – nie wiadomo. Wciąż pozostaje zawieszony między tymi trzema możliwościami.

Bydgoskiemu spektaklowi sporo brakuje do doskonałości. Niezbyt dobrze radzi sobie z tempem i intensywnością tekstu Mickiewicza – część III rozpada się na cykl pięknych monologów, przerywanych nudnymi scenami zbiorowymi. Brakuje też spójności – nie zawsze do końca wiadomo, co w opowieści o budowaniu narodowej wspólnoty robi senator Nowosilcow, niezbyt dobrze zintegrowany z resztą spektaklu. Niektóre diagnozy wydają się zbyt proste – pojawiające się w kilku miejscach aluzje do sporu o krzyż na Krakowskim Przedmieściu, mające wskazać, gdzie się dziś koncentruje polski Ciemnogród niepotrzebnie ujednoznaczniają to, co bydgoskie Dziady pokazują.

Ale mimo wszystko pokazują coś bardzo ważnego i choćby przez to są na pewno najlepszym przedstawieniem z wyreżyserowanej przez Pawła Wodzińskiego romantycznej trylogii (pozostałe części to Nie-Boska komedia i Juliusz Słowacki. Rekonstrukcja historyczna). Może nie ma sensu dzielić społeczeństwa na prawdziwych patriotów i złośliwych sceptyków, albo, jak kto woli, zaślepionych fanatyków i oświeconych krytyków fanatyzmu. Wszyscy, chcąc nie chcąc, uczestniczymy w tym samym narodowym rytuale. Mamy często podobne problemy z wiarą w to, co za nim stoi. Tam, gdzie wiary nie starcza, tak samo (choć każdy na swój sposób) dodajemy sobie animuszu rytualnymi gestami. Czasem wynika z tego coś głębszego, czasem nie. Nie zawsze chcemy znaczenie tych gestów zrozumieć. Bardzo lubimy pierwszą osobę liczby mnogiej, a rzadko rozumiemy, na co ona nam właściwie potrzebna. W każdym naszym dostojnym „my” jesteśmy wciąż zawieszeni między śmiesznością a wielkością.

Czy nie tak właśnie dzisiaj odprawiamy swoje nabożeństwa i do Mickiewicza, i do Narodu?

p i k s e l