Olga Katafiasz

 

chłodno

 

Teatr Narodowy w Warszawie, Scena Studio
Georg Büchner

lenz

tłumaczenie: Kazimiera Iłłakowiczówna
adaptacja, reżyseria i opracowanie muzyczne: Barbara Wysocka
scenografia: Mirek Kaczmarek
projekcje wideo: Lea Mattausch
premiera: 18 lutego 2011

 

widzowie przedstawienia Barbary Wysockiej nie muszą znać historii życia i obłędu Jakoba Michaela Reinholda Lenza (Szymon Czacki), by przyglądać się zmaganiom bohatera z niezrozumieniem świata, szukaniu swojego miejsca a potem już tylko próbom możliwie najmniej bolesnego w nim przebywania. Nie muszą również dociekać przyczyny czy okoliczności jego kontaktów z Johannem Friedrichem Oberlinem (Oskar Hamerski) i Christopherem Kaufmannem (Modest Ruciński). Reżyser, pewnie słusznie, porzuca kontekst historyczny i legendę Lenza – jednego z artystów, którego los był znany lepiej niż twórczość; skupia się na pokazaniu zderzenia ludzi prezentujących różne modele myślenia i komunikowania.

Wysocka buduje spektakl przy pomocy prostych, dosłownych znaków: „nieprzystosowany” Lenz jest ubrany w spodnie i koszulkę, podczas gdy jego towarzysze mają na sobie czapki i puchowe kurtki; wdrapuje się na drzewo niczym kot szukający schronienia. Scena wysypana jest sztucznym śniegiem, w rogu stoi ogromne drzewo bez liści, pośrodku – miniaturowe domki z tektury, w których ukryto zapalane w trakcie przedstawienia żarówki. Na ścianach – projekcje zimowych stoków lub sal szpitala psychiatrycznego, czasem wielkiej twarzy Lenza – w grymasie bólu, zdziwienia albo po prostu wygłaszającego kolejną kwestię. W pojawiającym się w niektórych scenach blaszanym kontenerze znajduje się woda: po każdym skoku do pojemnika aktor musi się wytrzeć, przebrać i użyć suszarki do włosów. Bohaterowie często mówią w trzeciej osobie, komentując własne działania, niektóre kwestie są powtarzane niczym refren przez kolejne postaci.

Zasada powtórzenia, tautologii – na poziomie języka i obrazu – nie spełnia zadania jako element dekonstruujący historię, destabilizujący odbiór; szybko przyswajamy język przedstawienia i kolejne etapy wędrówki Lenza przyjmujemy bez zdziwienia, jako elementy zgrabnej układanki. Owszem, nieoczekiwane spiętrzenia czy dosłowności niekiedy wytrącają widzów z rytmu (gdy, na przykład, Lenz po raz pierwszy wskakuje do wypełnionej wodą „cysterny studziennej”), ale częściej śledzimy zdarzenia dość mechanicznie.

Rozpoczynając przedstawienie pierwszymi słowami opowiadania Büchnera, Wysocka sygnalizuje podjęcie gry z tekstem. Potem nieustannie podkreśla teatralność opowieści o Lenzu – i ten zabieg, determinujący całe przedstawienie, podważa sens jej konstruowania. Dystans, ironia, ciągłe manifestowania umowności scenicznych działań nie są właściwie niczym przełamane, a więc niczego nie obnażają. Obojętnie obserwujemy zarówno kolejne odsłony choroby Lenza, jak i spory filozoficzno-estetyczne, toczone między bohaterami. Trudno odnaleźć w tym wszystkim intencję reżysera i aktorów – nie było nią przecież ukazanie szczególnego przypadku chorobowego czy ciekawej historii zapomnianego artysty. Jeśli dobrze rozumiem zamierzenia twórców, wynikające z możliwości dzisiejszej lektury Lenza, chodziło raczej o uchwycenie osobliwego momentu rodzenia się współczesnego typu neurotycznej wrażliwości, trudności w obcowaniu ze światem, najprostszym funkcjonowaniu w nim. Nie sposób jednak – nawet pamiętając o istocie i konsekwencjach kulturowych procesów, jakie rozpoczynały się właśnie za życia Lenza – zobaczyć w przedstawieniu Wysockiej konfliktu, w jaki popadł bohater, napięcia, w jakim żył, ważkości decyzji, które podejmował każdym swoim działaniem.

Szymon Czacki konstruuje bohatera z pojedynczych gestów, spojrzeń, ale przede wszystkim z energii tłumionej w ciele, gotowym w każdej chwili do samobójczego skoku. Ciało Lenza wydaje się nieustannie napięte, trawione bólem, gorączką; jego ataki histerii czy przejawy dziecięcej niemal bezradności zdają się wynikać nie tylko z choroby umysłu, ale też fizycznego bólu.

Rola Czackiego jest najciekawszym elementem w Lenzu Wysockiej – sprawnie zrealizowanym przedstawieniu, które jednak pozostawia niedosyt. Sprawia wrażenie uładzonej adaptacji, efektownej w scenicznym kształcie, ale przewidywalnej. Wysocka, w poprzednich przedstawieniach atakująca widza zmiennymi obrazami i zmuszająca do szukania porządku w natłoku słów, dźwięków, zdarzeń – tym razem podaje produkt ukończony, domknięty.

Diagnozę neurotycznej współczesności postawił w Werterze Michał Borczuch, jednocześnie pokazując niezwykłą aktualność utworu Goethego. Ale jej ujawnieniu służyło nie tylko eksponowanie zapoznanych niekiedy tematów Cierpień młodego Wertera – choćby współistnienia człowieka z naturą i rozpoczęcia procesu jej powolnego, systematycznego zniszczenia, dokonywanego w imię rozwoju cywilizacji. Borczuch odkrywał figury romantyczne ukryte w języku, przepisywał tekst Goethego i tym samym odkrywał przed widzem zaskakujące podobieństwa postaw, emocji, międzyludzkich napięć i – przede wszystkim – uwikłanie w kulturowe wzorce, w istocie trwałe i niezmienne. Wysocka w Lenzu poprzestała na inscenizacji Büchnera, korzystając z wypracowanej w poprzednich przedstawieniach strategii scenicznego dystansu. Zrezygnowała z drążenia tekstu, tropienia jego struktury czy tematów – zamiast tego poprowadziła grę, która przypomina zabawę w „ciepło-zimno”: zbliżamy się do postaci, to znów od nich oddalamy, ale tak naprawdę ich świat pozostaje dla nas dość obojętny.

p i k s e l